STRONA 7 (str. 86-104 oryginału)


jesteśmy świadkami ślubu Aleksandra i Zosi, ale w jego opisie następuje pomieszania dat, które wymaga wyjaśnienia. Młoda para wyjeżdża po ceremonii ślubnej do Gąsocina i zakochani zostają wreszcie sam na sam. Nie mija wiele czasu, gdy następuje wypędzenie małżonków z raju na głód i poniewierkę.

Otóż zaświtał wtorek 12 lutego.[1] Cały ten dzień prawie drżałem, nareszcie o godzinie 2.00 już zebrali się wszyscy goście, a o godzinie 5.00 wyruszyliśmy do ślubu całym orszakiem. Nie wiem co mi się stało, byłem zupełnie obojętny jadąc do ołtarza. Otóż ksiądz proboszcz przeczytał mowę, organy zabrzmiały Veni Creator, ręce nasze zostały związane stułą, wyrzekliśmy ostatnie słowa przysięgi i nasze dwa serca zostały złączone na wieki. Zostaliśmy małżonkami. Szczęść Boże.

12 grudnia 1877 roku we wtorek[2] pędził orszak ślubny do kościoła parafialnego guberni Warszawskiej i powiatu tegoż we wsi Tarchomin położonej o 8 wiorst od Warszawy.
Można było widzieć rozpromienione twarze uszczęśliwionych małżonków przy zachodzącym słońcu, które jeszcze rzucało czerwone promieni z poza góry i oblewało barwą pąsową śnieg, który dosyć grubo napadał.[3] Pogoda była rzeczywiście urocza, nawet najcieńszej gałązki nie poruszał wiatr, była już 6.00 i zmrok przesilił światło dzienne i promienie słoneczne. Wtedy moje myśli były całkiem inne, gdyż jedna godzina zmieniła moje całe życie, czułem się już w większych obowiązkach, zarazem miałem już cel życia jako mąż. A potem, gdy Bóg pobłogosławi nasze małżeństwo i wyda potomstwo zostanę ojcem. I tak będąc w upojeniu rozkosznych myśli, które przerywał tylko skrzyp śniegu pod saniami i tętent kopyt koni ocknąłem się z zamyślenia dopiero, kiedy podjechaliśmy pod ganek, gdzie nas już czekali biesiadnicy.
Pośpieszyłem wysadzić Zosię z karety, którą jechała z panią Liszkową, żoną Naczelnego Inżyniera Dystansu[4], ciotką rodzoną żony. Oprócz kuzynów żony i z mej strony Ceputeszowa, jako drużba[5], a poza tym nie było nikogo. Razem było osób osiemnaście, 2 siostry żony Władzia 15 lat, Józia 13 lat i brat Julcio 11 lat. Ciotka druga, wdowa Władzia Unierzyska[6], dwóch stryjecznych braci Romek i Walery, dwie córeczki wujenki, oto i całe grono weselne. Nie mogłem zaprosić swoich kuzynów, gdyż cała rodzina była na Litwie i w guberni Czernihowskiej[7].
Pomimo to bawiliśmy się bardzo wesoło do godziny 3.00 rano. Nazajutrz zaczęliśmy pakować garderobę żony i inne przedmioty do podróży i opuszczenia domu rodzinnego. Następnego dnia mieliśmy jechać do siebie, do Gąsocina.[stacja Gąsocin] Muszę się przyznać, że z niecierpliwością czekałem tego dnia, ażeby jak najprędzej być w domu i doznać swobody sam na sam z żoną. Doczekałem dnia upragnionego, we czwartek dnia 14 grudnia o godzinie 5 wieczór konie już czekały, najdroższa ma połowica żegnała rodzinne swe kąty prawie ze łzami w oczach. Pożegnała rodziców, siostry i brata z bólem w sercu, gdyż musiała juz opuścić opiekunów swoich raz na zawsze i wręczyć swój los opiekunowi nowemu i rozpocząć nowe życie. Była to przeprawa rzeczywiście bolesna, ale po długich uściskach i płaczach musieliśmy wsiąść do sanek i z błogosławieństwem rodziców ruszyliśmy do stacji Jabłonna. Stąd o 7.00 mieliśmy jechać pociągiem do Gąsocina.
Wieczór był bardzo łagodny, pomimo tego że był dość mocny mróz, ale najmniejszego wiatru nie było. Przy bladym świetle księżyca, który dodawał uroku podróżującej, szczęśliwej parze, wtedy z całą swobodą przytuliłem najdroższe me serce do mych piersi. I wtedy płynęły z ust naszych słowa miłości i układanie planów na przyszłość. Wtedy będąc bez świadków, oprócz furmana który był zajęty kierowaniem koni, nasze usta prawie były nierozdzielne od pocałunków. Do stacji było 7 wiorst, które nam tak szybko przeleciały, że nawet nie spostrzegłem, jak zajechaliśmy pod stację. Musiałem czem prędzej oddać bagaże, kupić bilety, gdyż za 1/2 godziny miał być pociąg. Naraz wybiła 7.00 i w tej chwili podjechał pociąg, który miał unieść lotem ptaka dwa serca, które do siebie płonęły ogniem miłości i pomyślną przyszłością. Wybraliśmy osobny przedział II klasy, potem dał się słyszeć dzwonek do odjazdu, drugi i trzeci, lokomotywa gwizdnęła i pociąg ruszył jak strzała unosząc nas przez lasy, łąki pola, które tylko migotały przed oczyma. Wreszcie o godzinie 10 wieczorem stanął pociąg na stacji Gąsocin.
Koledzy moi oczekiwali na mnie i powitali uroczyście mnie i żonę. Konie już czekały, mieli nas zawieźć do domu, bo od stacji była moja koszarka około 200 sążni. Wsiedliśmy do sanek i za 3 minuty dojechaliśmy do ganku, gdzie były pozapalane latarnie w sieniach i oświetlone wszystkie 3 pokoje. Połysk froterów, pokoje pełne mebli, przedpokój wysłany dywanem, który szedł przez wszystkie pokoje miękki i delikatny po nim stąpała droga osoba.[Olga Podwierbna] W drzwiach otwartych spotkała nas żona mego kolegi, naczelnika naszej stacji, kobieta lat ok. 40, z wyższym wychowaniem [8], powitała chlebem i solą. Potem wprowadziła żonę do pokoju, następnie zagrała na fortepianie, który kupiłem dla żony. Grała marsza, który huczał swoją melodią, aż serca przepełniły się rozkoszą. Następnie weszła moja sługa, staruszka, przywitać swą panią, potem wypiliśmy toast winem z p. Podwierbną na cześć nowożeńców, później pożegnała nas i poszła do domu.
Zostaliśmy sami, we własnym mieszkaniu, bez natrętnych świadków i w tejże chwili znaleźliśmy się w objęciach. Następnie wyjaśniłem Zosi z całą swobodą, co znaczy małżeństwo[9]. Cały czas przemowy, którą dawałem żonie stała ze spuszczoną głową na mej piersi z słuchała z biciem gorączkowym serca słów, których nie mogła nawet dokładnie znać. Kompletnie nie wiedziała co miało nastąpić, gdyż jeszcze prawie dzieckiem była, bo miała 16 wiosen. Jakie to upojenia i rozkosze małżeńskie. Następnie puściłem ją ze swych objęć, ucałowałem zwilżone potem czoło, które było rozpalone, ucałowaliśmy się wspólnie i złożyliśmy swe dzięki Najwyższemu Stwórcy, błagaliśmy, aby nas pobłogosławił w tym nowym życiu i w tej wędrówce doczesnej, którą rozpoczynaliśmy zaledwie.
Wreszcie wybiła godzina rozkoszy, byłem rozdrażniony, drżałem jak w febrze, czoło i pierś płonęły ogniem, byłem szalony i korzystając z praw męża i z nieświadomości jeszcze niewinnej żony prawie konwulsyjnie zerwałem wieniec niewinności. Usłyszałem tylko bolesny krzyk żony, STAŁO SIĘ...
Nie pamiętam co ze mną było, prawie bezprzytomny byłem długo, również i droga osoba moja, której lał się zimny pot z czoła i czuła gorączkowe drżenie we wszystkich stawach. Nazajutrz oprowadziłem ją po całym gospodarstwie, zdałem klucze od wszystkiego i tak dzień po dniu uleciał miodowy miesiąc. Potem poskładałem wizyty z żoną u moich znajomych i urządziłem u siebie wieczorek tańcujący. Zebrało się sąsiadów i kolegów z kobietami koło 20 osób i bawili się się z ochotą, że od mazura wesołego aż podłoga trzeszczała, a muzyka fortepianu cały tydzień brzmiała w uszach. Dopiero o 7.00 rano zaczęli się rozjeżdżać do domu, a niektórzy pozostali odpoczywać u mnie.
Ale niestety los musiał się zmienić i znowuż trzeba było znosić męczarnie życia doczesnego. Ledwie szczęście uśmiechnęło się jaskrawym płomykiem i nagle płomyk ten zgasł. Otóż w 7 miesiącu po ślubie żona zachorowała bardzo. Jakże to było przykro widzieć drogą osobę chorą, tym bardziej że choroba nie tak prędka do wyleczenia. Doktor kolejowy bywał prawie co drugi dzień, ale widząc bezskuteczność jego wizyt udałem się do doktora w Warszawie. Musiała żona do niego jeździć blisko 2 miesiące i rzeczywiście dużo ulżył cierpieniom żony, lecz nie była jeszcze dokładnie wyleczona. Nareszcie będąc zmęczony różnymi przepisami doktora zaniechałem i już więcej żona nie jeździła do Warszawy.
I tak płynęły miesiące, a ja nie przewidywałem najokropniejszego ciosu dla nas i czarnej chmury która przysunęła się blisko nas i miała zwichnąć wszystkie plany nasze, nadzieje i spokój, a miała skazać na okropne cierpienia i nędzę. Otóż dnia 15 listopada 1878 roku nie przewidując, że miałem zaciętego wroga, który miał się za mego przyjaciela i nie pokazywał najmniejszych oznak, że czeka tylko na chwilę, aby nas skazać na okropną nędzę i niedolę. Był on pomocnikiem Naczelnika Dystansu i dnia 15 listopada nadszedł dzień jego uciechy i zemsty na mnie. Mój pomocnik zadenuncjował mnie jakobym sprzedał kolejowe drewno. Mój nielitościwy wróg, mając jakiś powód do oskarżenia mnie, chociaż byłem niewinny, przedstawił mnie wyższej władzy jako człowieka, któremu nie można ufać. Dyrektor na tej podstawie kazał mnie zdegradować, a więc dnia 1 grudnia dostałem dymisję.
Teraz wyobraźcie sobie mój okropny los. Zaledwiem zaczął myśleć o spokojnej przyszłości, zaledwie rozpocząłem nowe życie ze swoją drogą żoną i układaliśmy plany, jak pospłacać długi, które pozostały od wesela, a później chcieliśmy kupić rzeczy dla siebie i oczekiwać potomka. Z pobieranej pensji, która dochodziła rocznie do 1000 rubli można było mieć dość przyzwoite utrzymanie, a nawet można było przy naszej małej familijce coś zaoszczędzić. Jednym słowem przyszłość była przed nami w całym blasku, aż nareszcie człowiek bez serca, dla zaspokojenia żądzy zemsty i nieludzkości zniweczył nasze szczęście, domowy spokój i skazał nas na niedolę i nędzę.
Zostaliśmy rzuceni wśród ludzi i kraju obcego, bez dłoni która by nas wydźwignęła z niedoli lub też w czym dopomogła. Nie mieliśmy wtedy zasobów oprócz ubrania lichego i trochę domowych sprzętów. Ale zostaliśmy pozbawieni nawet dziennego utrzymania, gdyż znikąd żadnej nadziei mieć nie mogłem, co do otrzymania jakiejś posady, która mogłaby chociaż zaspokoić dzienne utrzymanie. Rodzice żony widząc nasze okropne położenie zaproponowali nam przenieść się do nich i podzielić się kawałkiem chleba. Ale i oni sami mieli go za mało nawet na swoje utrzymanie, gdyż pensja 40 rubli tylko, a do utrzymania 2 córki, 1 syn, oni sami nie licząc mnie i żony mojej, co dawało razem 8 osób.
Przyznam, że był to dla mnie drugi cios-zostać na rezydencji i tak biednych rodziców żony, ale musiałem się uzbroić w cierpliwość i pogodzić z losem. Po wprowadzeniu się do rodziców zaraz 1 grudnia 1878 r. począłem się starać o jaką bądź posadę, ale na próżno, wszędzie tylko słyszałem "nie ma wakansu". Wyobraźcie sobie moją rozpacz tym bardziej, że po upływie połowy zimy spostrzegłem, że ja i żona staliśmy się ciężarem rodziców, co najbardziej widac było po matce, bo ojciec miał naprawdę złote serce i gotów był się dzielić ostatnią koszulą. Jego to cieszyło, że jest pomocny. Ale mnie to męczyło każdej godziny, każda chwila była dla mnie udręczająca. Wtedy tylko byłem zwolniony od okropnych myśli, kiedym spał, ale po otwarciu oczu zaraz dręczyła mnie okropna niedola jak jakie widmo. Wy, którzy czytacie mój pamiętnik zapytacie dlaczego jemu było tak źle u rodziców, kiedy miał utrzymanie, pościel itd.? O - moi drodzy, mnie to wcale by nie męczyło, gdybym ja choć raz na trzy dni zjadł kawałek chleba z wodą, nie bałbym się, gdyby nazajutrz czekała mnie jakaś okropna męczarnia, nie wzdragałbym się na największe nawet udręczenia, gdybym tak nie kochał najdroższej mojej żony. Ale to mnie tak męczyło dlatego, że widziałem iż moja najdroższa żona, która się poświęciła dla mnie i teraz znosi niedolę i nędzę ze mną. Ja chciałem się pokazać ludziom w obcym kraju, że istota którą pokochałem całą duszą zostanie szczęśliwa ze mną, chciałem ją wynieść nad wszystkie inne kobiety.
Jednak Najwyższy Pan w tych niedolach zesłał nam radość i rozkosz nieopisaną, gdyż dnia 23 stycznia 1879 r., pięknego dnia, moja najdroższa poczuła się matką, która dziecię nosiła jeszcze w swym łonie macierzyńskim. Jakaż radość dla tych serc, które są połączone węzłem gorącej miłości mieć pierwszy owoc naszego małżeńskiego szczęścia. Od tej chwili odganiałem wszystkie okropne myśli tym jednym wspomnieniem, że za kilka miesięcy będziemy rodzicami drogiego dziecięcia i familia Niewiarowiczów się rozszerzy.
Jakaż to rozkosz dla rodziców mieć zadatek żywy pierwszej miłości. Z drugiej strony myśl mnie przygniatała, że nie będę w stanie dać temu drogiemu dziecięciu i jego matce wygody, gdyż byłem bez stanowiska i tak w codziennych, monotonnych udręczeniach przeplatanych miłą nadzieją co do mającego przyjść na świat niemowlaka upływały dnie i miesiące.

PierwszaPoprzedniaNastępna


[1]-12 lutego 1878 roku był to poniedziałek, a w takim dniu przypadającym po ostatnich zapowiedziach najczęściej w tych czasach odbywały się śluby. W oryginalnym rękopisie diariusza na str. 86 po słowach "Szczęść Boże" jest dopisek "Koniec tomu I". Ale kolejne zapiski zachowują ciągłość numeracji stron, chociaż można sądzić były one czynione w kilka miesięcy po opisywanych zdarzeniach.

[2]-Aleksander jak gdyby ponownie opisuje swój ślub z Zofią Chmielowską, ale z nieznanych przyczyn lokuje go na dzień 12 grudnia (1 grudnia wg kalendarza juliańskiego) 1877 r. Był to faktycznie wtorek, ale wiemy w okresie adwentu nie udzielano ślubów.

[3]- ceremonia ślubna była wyznaczona na dość późną godzinę 18.00. Zakładając, że orszak ślubny wyjechał 1,5 godziny wcześniej, to i tak słońce zachodzi w tym dniu w grudniu o godz. 15.10, a biorąc poprawkę na wiek XIX (nie było czasu zimowego, a na kolei obowiązywał w Królestwie Polskim czas moskiewski) o 16.10. Wiemy z poprzedniego fragmentu wspomnień, że orszak wyjechał o 17.00. To raz jeszcze potwierdza, że ceremonia była w lutym, gdyż wówczas tylko można było oglądać zachód słońca ok. 17.15-17.33 na szer. geograf. Warszawy. Sprawę przesądza wypis z księgi ślubów i podane tam dokładne daty i godziny. Nieznane są jedynie przyczyny sprzecznych zapisów w pamiętniku. Być może miała na to wpływ tajemnicza choroba Zosi.

[4]- była to Konstancja Eborowicz. Zob. pkt. VII

[5]- nie wiadomo dokładnie o kogo chodzi. W akcie małżeństwa wymienia się świadków (drużby) Waleriana Wysockiego zamieszkałego w Petrykozach oraz-zapis niewyraźny-chyba Eliza Cepuszetowa, określona jako urzędnik w twierdzy Neogieorgijewskiej (w systemie obronnym twierdzy Modlin). Wysocki był kuzynem Zosi.

[6]- była to Paulina Władysława Eborowicz , zob. pkt. IV

[7]-cenna wskazówka genealogiczna, niestety nikogo Aleksander nie wymienia, a z pewnością byli to Niewiarowicze i dość bliscy krewni.

[8]- była to Olga Podwierbna (Ольга Павловна Подвербная), żona naczelnika stacji Gąsocin. Prawdopodobnie była Polką z pochodzenia, mąż natomiast był wnukiem Konstancji, której akt zgonu zamieszczam poniżej. Mieli dwóch synów: Eugeniusza i Aleksandra. Dzięki tej stronie odezwał się z Moskwy ich potomek Michał Borysow, któremu zawdzięczam zdjęcie Olgi i korektę nazwiska, które początkowo zapisałem błędnie. Z aktu zgonu Konstancji Podwierbnej wynika, że wyszła za mąż za Rosjanina znacznie wcześniej, prawdopodobnie już ok. 1830 r. Pochodziła z folwarku Pacuje k/Wołkowyska, gm. Świsłocz i nazywała się Butkiewicz.

[9]-w tym miejscu ktoś pruderyjny zamazał słowa tego wykładu uświadamiającego "i co ona powinna utracić...itd." Mógłbym bez trudu odczytać słowa wykreślone, pewnie przez samego pamiętnikarza, kiedy był o 30 starszy. Ale uszanuję jego wolę i niech pozostaną tylko te słowa-wzruszający opis niewinności utraconej 130 lat temu. Przed małą Zosią było jeszcze 50 lat niełatwego życia.