STRONA 8 (str. 104-115 oryginału)
Aleksander po długim oczekiwaniu dostaje wreszcie pracę na malutkiej, zagubionej wśród lasów stacyjce w pobliżu Puław. Zdegradowany musi pracować jako brygadzista robót torowych i żyje w nędzy za ledwo 20 rubli miesięcznie. Ale oto zbliża wielka radość -na świat przychodzi pierwszy syn, Wacław.
Dnia 10 kwietnia do Ojca żony przyjechał w interes pan Rogozin i przy rozmowie powiedział, że na 5 dystansie żelaznej drogi jest wakat. Dowiedziawszy sie o tym pojechałem tegoż dnia do pana Uszyńskiego, inżyniera, który był mi znajomy
i poprosiłem go o list rekomendacyjny do naczelnika tego dystansu, gdzie był wakat. Pan Uszyński z najwyższym pośpiechem napisał list do swego kolegi i z tym listem jeszcze tego dnia wieczorem wyjechałem do Lublina.
Po dotarciu tam o godzinie 3.00 w nocy udałem się do hotelu kolei Nadwiślańskiej
i zasnąłem twardo zmęczony bardzo. Zapomniałem nawet, że musiałem najpóźniej o godzinie 9.00 być u naczelnika, a gdy sie obudziłem była już 10.00. Naturalnie pośpieszyłem czym prędzej z ubieraniem i podążyłem na stację do naczelnika. Była to niedziela[1], a więc spotkałem naczelnika z zoną wsiadających do powozu i udających się do kościoła. Przyspieszyłem kroku i wręczyłem mu list do którego nawet nie zaglądał, tylko kazał mi przyjść następnego dnia rano. Przyznam się, że drżałem z obawy, że mógłby powiedzieć iż wakat zajęty i moje ostatnie nadzieje byłyby zawiedzione. Ale kiedym usłyszał od niego parę słów-przyjdź pan jutro-zatem można było się spodziewać sprzyjających okoliczności. Poczułem lekkość na sercu, Opatrzność Boża czuwała nad niedolą moją.
Kareta ruszyła, a ja podążyłem za nią do przybytku Bożego złożyć dzięki za i prosić o szczęśliwe powodzenie. Dzień ten świąteczny był dla mnie pamiętliwy, stałem blisko ambony, gdzie głosił Słowo Boże sługa Boży, wiekowy staruszek. Słowa jego i dziś mi są w pamięci, gdyż mówił on jakby do mnie, jakby chciał mnie pocieszyć w niedoli. Całe jego kazanie było do cierpiących i prześladowanych przez los. A więc powiada, jeśli my cierpimy ubóstwem bądźcie pewni, że wtedy dzielimy cierpienie Chrystusa Pana. Będąc wzmocniony i pełen nadziei i ufności Bożej w sercu padłem na kolana przed cudownym krzyżem kościoła w Lublinie i gorąco błagałem o miłosierdzie Zbawiciela naszego.
Msza się skończyła, naród zaczął wychodzić i ja podążyłem do restauracji na obiad. Po obiedzie zwiedziłem wszystkie ulice i uliczki lublińskie, bo trzeba wiedzieć, że Lublin to starożytne miasto i pamiątkowe. Dużo mieści w sobie Historii.
Przystanek nasz położony o 10 wiorst od powiatowego miasta Puławy, czyli Nowo-Aleksandryjska, gubernia lublińska, stał wśród lasu i wydm puszczańskich tak, że rzadkością było zobaczyć człowieka, nie mówiąc już aby było jakieś towarzystwo oprócz kawalera zawiadowcy i żonatego dozorcy odcinka. U niego byłem brygadzistą i to było całe towarzystwo. Po sprowadzeniu mej najdroższej żony do nowego mieszkania spostrzegłem ja biedaczkę płaczącą na tak okropny los zamieszkania na pustyni i do tego w nędzy, gdyż pobierałem tylko 20 rubli miesięcznie, co nawet nie starczało nam na życie, nie mówiąc żeby można było coś kupić. Z każdym miesiącem rósł nasz niedostatek, nie było nawet na niezbędne potrzeby jak koszula, czy też żywność. Czas był okropny, dozorca, człowiek który do niedawna jeszcze musiałby stać u mnie w progu, dziś mną się rozporządzał i w każdej chwili pokazywał swoją wyższość. Poza tym musiałem moją biedną żonę zostawiać po całych dniach samą w tym pustym gmachu i na odludziu, gdyż cały dzień byłem na robocie, widywaliśmy się ze sobą tylko w nocy. Wyobraźcie sobie jej nudy, być wśród lasu, nie widząc żywej duszy, samą w pokoju przepędzać dnie lipcowe. I tak w niedoli i nędzy upływały dnie i miesiące i tylko nadzieja w Bogu.
Jednego dnia, było to we wtorek będąc cały dzień na linii, wróciłem o 7 wieczór.
Dzień był ładny, ciepły, wieczór piękny, przekąsiwszy nieco podwieczorku wyszedłem z drogą istotą z pokoju na dwór. Mieszkanie nasze składało się z jednego malutkiego pokoju i kuchni na parterze. A więc wyszedłem z żoną podziwiać prześliczny wieczór, a kiedy wróciliśmy do pokoju była godzina 9.00.
Usiedliśmy we dwoje do herbaty, do chwili tej moja najdroższa była dosyć wesoła, pieściła się ze mną. Po herbacie zaraz spostrzegłem w niej jakieś przeciąganie, ruchy nienormalne, potem już nie mogła ustać i powiedziała, że czuje jakieś boleści. Z początku nie myśleliśmy, że mogą to być bóle, których doświadczają istoty mające za chwilę dać życie, ale boleści się wzmagały i nie pozwalały już wątpić, że ta chwila w której rodzicielka jedną nogą stoi na grobie, gdyż to chwila okropna.
Już nie było czasu wątpić, czem prędzej musiałem jechać wagonczykiem[2] do Puław po akuszerkę. A że było to 10 wiorst i noc, zatem była to bardzo trudna chwila. Byłem rozstrojony, drżałem o życie już dwóch istot. Dla mnie lot ptaka wydałby się za wolnym, ale nareszcie przyjechałem z akuszerką panią Cechner o pół do drugiej w nocy. Zastaliśmy moją najdroższą żonę w cierpieniach ostatnich, z boleści była prawie bezprzytomną. Ja również będąc upojony rozkoszą za chwile oglądać moje drogie niemowlę, ale obawiałem się tych następstw, bo takie rozwiązania często stają się grobem dla biednych matek. Będąc oszołomiony udałem się z gorącymi modłami do Najświętszej Bogarodzicielki, aż nareszcie modląc się usłyszałem płacz mego drogiego dziecięcia. Och, wtedy nie wiedziałem do kogo się rzucić i uścisnąć. Czy akuszerkę, która uratowała życie żony i dopomogła swą sztuką przyjść na świat niemowlęciu. Czy uścisnąć dziecię, czy żonę, a więc ochłonąwszy trochę z wszystkich wrażeń przystąpiłem do łoża drogiej żony i spostrzegłem na jej licu bladym i zmęczonym słodki uśmiech szczęścia. Ja zaś ze łzą w oku radosną nachyliłem się i pocałowałem ją w spalone od gorączki purpurowe usta z wdzięczności za syna. Następnie wziąłem nowo narodzonego synka
i najpierw ofiarowałem go w myśli Bogu, później przycisnąłem do swego serca to niewinne stworzenie z prawdziwą, ojcowską czułością.
A więc tedy dnia 10 września/29 Августа 1879 roku o godzinie 2 i minut 50 po północy z wtorku na środę zostaliśmy Rodzicami Drogiego syna Wacława. Przez trzy tygodnie były dni suche i gorące, w godzinę urodzenia spadł deszcz na pół godziny. Tego samego dnia 10 września tj. we środę[3] synek był chrzcony z powodu słabości dziecka. Chrzcin żadnych nie wyprawiałem. Wziąłem tylko żonę dozorcy Michalinę Puchalską, jako kumę, a dopiero w Gołębiu[4] miałem wziąść za kuma znajomego pisarza gminnego Bochińskiego. A że jego nie było w domu zatem był ojcem chrzestnym ksiądz i wikary parafii gołębskiej Franciszek Dyka.
Po wyzdrowieniu żony przeniosłem się na 1-sze piętro i zająłem obszerniejsze mieszkanie. Nasze drogie dziecię nie dawało nam wytchnienia, gdyż byliśmy ciągle tylko nim zajęci. Z każdym dniem nam rósł w zdrowiu silny, krępy. Jaka nasza nieopisana radość była, gdyśmy pierwszy raz na drobnych usteczkach spostrzegli uśmiech niewinny. Każdy jego głos, ruch, uśmiech napełniał nasze serca rozkoszą. I tak wpatrując się w nasze drogie dziecię już żeśmy ustalali plany dla jego przyszłości, płynęły dni i tygodnie.
Dziś mamy 24 grudnia 1879 roku, środę[5], wilia Bożego Narodzenia. Będziemy obchodzić pierwsze uroczystości w kręgu rodzinnym składającym się z 4-ch osób tj. ja, żona, siostra żony panna Władysława, która przyjechała do nas w gości i nasz drogi syn, który doczekał obchodzić wilię pierwszą w swoim życiu. Łamał się opłatkiem z rodzicami swymi, dziś ma już 3 miesiące i 14 dni. Obiad się rozpoczął wilii o wpół do szóstej, drogi nasz Wacław był u mnie na kolanach przez cały czas obiadu. Bawił się wesoło, gaworzył, ale główkę trzymał jeszcze bardzo słabo, chwiała mu się na szyjce i pierwszy ząbek już mu się puszczał. Następnie po kolacji zaraz poszedł spać, gdyż zawsze szedł spać o godzinie 8 wieczór.
Dorotka go ukołysała, wstaliśmy od kolacji spodziewając się Sawickiego na opłatku. Zosia zaraz po kolacji przygotowała talerz z bakaliami i opłatkami, a ja tymczasem przy stole usiadłem opisać wieczór Wigilijny. Noc była łagodna, księżycowa i cicha, mróz najwyżej 5 stopni[6] pomimo tego, że był śnieg.
[1]-11 kwietnia 1879 roku był to czwartek, pamiętnikarz znowu myli daty. Musiał więc dojechać do Lublina dopiero 14 kwietnia, kiedy to faktycznie była niedziela. Nie ma też zgodności z innym datowaniem wg kalendarza juliańskiego.
[2]-tu: drezyna
[3]-faktycznie był to wtorek.
[4]-Gołąb, miejscowość gminna w powiecie puławskim, wtedy Nowoaleksandryjskim, guberni Lubelskiej. Miejscowość leży po prawej stronie Wisły, między Puławami a Dęblinem, przy trasie nadwiślańskiej. Przy szosie głównej, biegnącej ze wschodu na zachód zgrupowane są wszystkie ważniejsze budowle kościelne i świeckie, a mianowicie: kościół, kaplica loretańska, gminny ośrodek kultury, ośrodek zdrowia, dom handlowy, skwerek z pomnikiem ku czci poległych oraz przy tej samej szosie figura św. Jana Nepomucena.
Pierwsze wzmianki o Gołębiu pochodzą z 1326 roku. Od XIII do XIX wieku Gołąb należał do dóbr królewskich, które otrzymali w dzierżawę urzędnicy państwowi jak: Jan Dantyszek, Jerzy Ossoliński, Aleksander Lubomirski i inni. W 1616 roku parafię objął ks. Szymon Grzybowski, który wzniósł w Gołębiu kościół murowany (1628-36). Po ukończeniu budowy kościoła kanclerz Jerzy Ossoliński ufundował kaplicę będącą kopią domku loretańskiego w Loretto. Kaplica ta została wzniesiona na cmentarzysku przykościelnym w latach 1634-1642.
Inne fakty z historii Gołębia:w lutym 1656 r. Stefan Czarniecki przegrał tu bitwę z wojskami szwedzkimi Karola Gustawa, w r. 1672 szlachta koronna przy królu Michale Korybucie Wiśniowieckim zawiązała konfederację gołąbską przeciwko opozycji magnackiej, tzw. malkontentom dążącym do detronizacji monarchy, w r. 1792 na tutejszych błoniach odbyły się pierwsze w historii manewry wojska polskiego, w sierpniu 1920 r. spod Gołębia ruszyła zwycięska kontrofensywa przeciw bolszewikom.
[5]-zgodnie z kalendarzem stuletnim był to wtorek 12 grudnia wg kalendarza prawosławnego, dla Polaków w Królestwie Polskim Wigilia Bożego Narodzenia 1879 roku.
[6]-prawdopodobnie w używanej w tym czasie skali temperatur Réaumura. Wg tej skali temp. topnienia lodu wynosiła 0 st.R, a wrzenia wody 80 st.R. Zatem 5 st. R=4 st.C. Pamiętam termometr z domu Stefana Niewiarowicza-miał on dwie skale: Réaumura i Celsiusza.