STRONA 9 (str. 119-136 oryginału)


Rodzina nadal żyje w niedostatku nie mogąc utrzymać z marnej pensji zdegradowanego kolejarza. Zosia z malutkim Wacławem wyjeżdża do rodziców i Aleksander przez wiele miesięcy jest sam. Bliski załamania przestaje pisać swój pamiętnik, ale chwyta ponownie za pióro, gdy nadchodzi pora połączenia się z Zosią i synkiem Wacławem. Ostatniego dnia listopada 1881 roku przychodzi na świat syn Lucjan. Pojawia się wreszcie nadzieja na odmianę losu i odzyskanie dawnego stanowiska.

Oto do dnia dzisiejszego to jest 1/13 kwietnia 1880 roku nie miałem w reku mego pamiętnika, a jednakże od Wigilii Bożego narodzenia minęło kilka miesięcy. Warto więc skreślić niektóre szczegóły ubiegłych dni w których nie miałem w ręku pióra. Zwyczajnym trybem dni upływały dla nas smutne, w niedoli i nędzy. W dzień Bożego Narodzenia byłem z moja drogą żoną w kościele, a synka zostawiliśmy na opiece panny Władysławy, siostry żony, która bawiła u nas parę tygodni.
Dni nasze nie upływały w rozkoszy i dostatku, przeciwnie, z każdym dniem dawały się czuć większe niedostatki i bieda. Nie miałem chwili wolnej w ktorej bym mógł zatłumić te niedostatki, tym bardziej widząc najdroższą moją Istotę Zosię, która miała już resztki ubrania, bo nie miałem za co sprawić jej nowe nie mówiąc już o mnie. Parę ostatnich koszul ledwie trzymało się na mnie, gdyż pensja 19 rubli nie wystarczała nawet na mizerne utrzymanie. Przedstawcie sobie to okropne położenie, tym bardziej nie mieć żadnej nadziei na polepszenie bytu. Gdybym ja sam na siebie pracował prędzej bym zniósł niedole i troski, ale widzieć cierpiącą osobę którą kocham całą duszą i całym sercem, dla której chciałem uświetnić los, wywdzięczyć się jej za szczęście, którym mnie obdarzyła.
A nawet podwójnie, gdyż nie wahając się dała swe czyste, niewinne serce mnie, drugie szczęście dała nam dziecię, to upragnione z pierwszej naszej czystej miłości. Więc ta najdroższa moja Zosia uszczęśliwiła mnie dwa razy, a czymże ja ją uszczęśliwił? Czy nie jestem niewdzięczny, gdyż prawie w pierwszym roku naszego małżeństwa los trudny i nieszczęśliwy, musiała biedaczka żyć na wygnaniu, przepędzać dnie w osamotnieniu. Jej mąż był mało co wyższy od prostego roboczego. Jako żona starszego robotnika nie miała żadnych przywilejów, nie mogła sobie sprawić ubrania i bieda moja istota nie mogła mieć nawet dostatniego życia. Często się przytrafiały dni, w których nie było co wziąść do ust, ani chleba, ani cukru, ani kartofli nawet. Takie to dni bywały przed pensją. Nawet i to biedne dziecię będąc jeszcze niemowlakiem już cierpiało nędzę, gdyż matka nie mając dostatniego pożywienia nie mogła mieć pokarmu w piersi. Moja droga istota musiała niedosypiać, noce całe i dnie była zajęta dzieckiem, co ją ogromnie utrudzało. Ale nie stać nas było na piastunkę, to było rzeczą niepodobną. Widok ten rozdzierał mi piersi patrząc na dwie istoty drogie, najbliższe memu sercu tak cierpiące. I nie mogłem im dopomóc i ulżyć.
Lecz cóż wy na to powiecie, myślicie że ta biedna istota, moja droga żona spojrzała kiedy zasmuconym okiem na mnie? Albo usłyszałem kiedy ją użalającą się na mnie lub na swój los? Nigdy, nigdy na jej ustach nie widziałem smutku, zawsze była wesołą i szczęśliwą, kiedy tylko była przy mym boku przytuliwszy swoją główkę do mych piersi patrzyła mi w milczeniu w oczy z anielskim uśmiechem. Pocieszała nawet mnie, wzmacniała mój duch i cierpliwość. Chociaż była istotą słabszą, jednak przekonałem się, że była silniejszą na duchu ode mnie. O-wtedy mi się ona wydawała aniołem opiekuńczym, balsamem skrapiającym rozpalone moje serce. Wtedy nie było dla mnie nic droższego, nic milszego nad nią, wtedy bym z chęcią umarł dla niej, gdyby sobie tego zażyczyła. Zawsze mnie pocieszała, że na naszym horyzoncie wzejdzie kiedyś nasza gwiazda Szczęścia, ale niestety zbyt długo musimy na to czekać.
I tak upływały dnie monotonnie w nędzy i niedostatku i nadszedł dzień Wielkanocy. Jak to każde najmniejsze kółko rodzinne cieszy się i czeka z upragnieniem tego dnia, kiedy cierpiał Zbawiciel. Potem nastąpią dni wesołe i zabawne, gosposie lub matki krzątają się koło stołu wielkanocnego. Młodzi stroją się w nowe ubrania, gdyż spodziewają się gości lub same będą w gościnie. Zajrzyjcie do mieszkania mojego, tam nikt się nie krząta koło przygotowań do dnia tak uroczystego, zamiast radości na twarzach może łza w oku i smutek w sercu, bo nie tylko nie było za co wyprawić świąt i wesoło się zabawić lecz może brakowało czarnego, razowego chleba, a juz nie wspominam o jakich zabawach czy uciechach. A więc musieliśmy jechać do rodziców żony na święta jedynie z powodu nędzy,lecz u rodziców także nie ma z czym bardzo wystawić na stół wielkanocny, ale mieli więcej od nas.
Cóż myślicie Święto miałem na sercu wesołe? Gdzie tam, być na czyjejś łasce, tam było dosyć swoich dzieci. Powiadam wam, że mi każdy kawałek pokarmu stawał w gardle, wolałbym u siebie w domu zjeść czarnego, razowego chleba niż tam u rodziny. Ale pojechałam tam nie dlatego, aby jeść, ale głównie żona chciała jechać i być u rodziców na święta.. Musiałem żonę z dzieckiem odwieźć i zostawić ją tam na miesiąc, bo w domu nie było co do ust włożyć. Przez ten miesiąc czasu miałem zaoszczędzić kilka rubli z pensji, kupić jedzenia i znowu przywieźć żonę. Wyobraźcie sobie moje położenie, musiałem odwieźć żonę i dziecię, bo nie było czym żyć. Jakże to było smutne wracać, nędza nas rozłączyła nie pozwala być razem.

Drogie moje dzieci, nim wziąłem się do pióra upłynęło blisko 11 miesięcy, gdyż poprzednia stronica pisana w marcu 1880 r., a teraz zaczynam pisać 26 stycznia/7 lutego 1881 r. o godzinie 7 wieczór. Jednak nie zapomniałem, że to już minął prawie cały rok, a moja droga żona nie jest w domu przy mnie i również z tobą mój ty Wacławie, gdyż jest w tym czasie u swoich rodziców w Płudach przy kolei drogi Nadwiślańskiej, gdzie teść mój był dozorcą drogowym. Tam ty będąc w 17 miesiącu swego życia bawiłeś z mamą, z moją najmilszą istotą, żoną Zosią od miesięcy. Dziś ostatnia niedziela mojej samotności bo w następna sobotę, tj. w dniu 31 stycznia/13 lutego[1] postanowiłem, że macie przyjechać do Gołębia do czasu naznaczenia losu i woli Bożej, gdzie nami pokieruje.
Otóż moje drogie dziecię zapewne zapytasz cóż się działo przez te ubiegłe miesiące, w których nie pisałem pamiętnika. Postaram się w miarę możności i ile pamięć sięgnie skreślić tą przeszłość kilkomiesięczną. Po odjeździe waszym do teściów doczekałem się dnia uroczystego Wielkiejnocy, naturalnie wziąłem urlop i pojechałem do moich teściów, gdzie ty z matką już byłeś i czekaliście tam na mnie. Z jakąż radością i uciechą jechałem do was, chociaż droga koleją była okrutna bo to zaledwie 4 godziny jazdy, jednak mnie się wydawały te godziny wiecznością. Wydawało mi się, że pociąg który unosił mnie do was pędem strzały wlecze się żółwim krokiem! Że wiorsty mijają za bardzo powolnie i dopiero kiedym był o parę wiorst od Was poczułem że serce moje uderza mocniej, bo za parę minut będziecie w moich objęciach i blisko serca, które bije tylko dla was. Jest w każdej chwili gotowe umrzeć, byle was widzieć szczęśliwych na drodze doczesnej, na drodze tułaczej.
Nareszcie pociąg gwizdnął i zaczął folgować[2], nareszcie stanął w Płudach tam, gdzie wyście byli. Ocknąłem się jakby ze snu, potarłem po czole i machinalnie wyskoczyłem z wagonu. Nie będę tobie opisywał mojej czułości przy powitaniu was, bo jeżeli czytasz mój pamiętnik będąc jeszcze dzieckiem, to nie zrozumiesz mych słów i mej szczerości. Jeśli czytasz w wieku dojrzałym to pojmiesz, jaką rozkoszą serce napełnione wtedy, kiedy się widzi z 2 istotami ukochanymi i najbliższymi serca, kiedy nie widział ich od kilku miesięcy. Oto błoga chwila, gdy was widzę zdrowych i czerstwych, takich jakich wyprawiłem do Płudów.
1881 roku, marca 28/16. Zapytasz niezawodnie, dlaczego taki długi czas nie pisałem, gdyż ogromny skok zrobiłem od Wielkanocy 1880 roku do dnia dzisiejszego, a to dlatego że zeszłe czasy upływały monotonnie, żadnej zmiany, żadnego innego wrażenia nie było. Dziś dlatego wziąłem się do mego pamiętnika, gdyż ten dzień jest dla mnie pamiętny i ważny, bo dziś moja najdroższa Zosia z anielskim uśmiechem i swobodną rozkoszą, a zarazem z dumą matczyną zakomunikowała mi, że zostaniemy po raz drugi rodzicami. Naturalnie wspólna nasza radość i dziękczynność Najwyższemu Panu.
Środa dnia 30 listopada 1881 r. Dziś o godzinie 8 minut 30 wieczór przyszedł na świat malutki Lucjan. Matka jego, a moja najdroższa Zosia na tyle jest zdrową na ile połóg pozwala. Mamy drugiego synka urodzonego na tym samym miejscu, w tym samym domu, gdzie i Wacławek z tą różnicą że nie na parterze, ale na piętrze. Dotychczas pozostaję na tej samej posadzie tj. starszego roboczego co dawniej. Dzieciny dzięki Bogu Najwyższemu chowają się zdrowo, tylko przyszłość, a przynajmniej gdyby nie ta nędzna teraźniejszość, która by dała godziwe utrzymanie powszednie. Lecz niestety! Te moje najukochańsze istoty dziennych potrzeb do życia są pozbawieni i na każdym kroku widzę czego im niezbędnie potrzeba, a tego brak lub niemożebność. Ach, gdyby ta upragniona przeze mnie posada na którą oczekuję już 3 lata była moją i mojej kochanej rodziny i zapewniła mi odpowiednie utrzymanie. Także i mnie by osobiście ucieszyła, gdyż li tylko do tej czynności jestem wdrożony i zamiłowany całą duszą. Być może dlatego, że prawie całe me życie, czyli od lat dziecinnych li tylko pracuję przy konserwacji dróg żelaznych, Lubię takie czynności ruchliwe, obszerne. I aby przy tej pracy można było się zająć domowym, wiejskim gospodarowaniem. Trzymać bydełko, chociaż malutki zrobić zasiew, a następnie jakaż to miła praca przy zbiorze zboża lub sianokosy. Całą piersią można oddychać wonnym zapachem siana na łące lub chłonąć zapach kwitnącego żyta. Albo wstać rano, kiedy słońce zaczyna wschodzić, zwłaszcza w czerwcu i lipcu, gdzie wszędzie cisza urocza przerywana tylko śpiewem budzących się skowronków, które kierują modły pod niebiosa. W te lipcowe poranki zapominam na chwilę o swych doczesnych troskach, o naszej walce z życiem doczesnym o byt.
Dni, miesiące lata upływają, gdy człowiek przypomni sobie, że kres ostateczny pędzi bez wytchnienia, a tu trzeba zrobić coś utrwalonego nie mówiąc dla siebie, ale dla swojej rodziny, dla tych ukochanych dziatek, które z każdym dniem potrzebują więcej. Następnie trzeba ze strachem pomyśleć o ich przyszłości i dać im choć słaby oręż którym mogliby walczyć z życiem doczesnym o byt i aby byli godni nosić z dumą swe nazwiska nie zmazane żadnym ohydnym czynem. Lecz niestety, czas upływa a ja nawet nie mogę planować w jaki sposób utoruje się droga mym najdroższym dziatkom. To dlatego, że nie jestem na odpowiedzialnym stanowisku, miesiące lecą a ja gnuśnie żyję bez nadziei na lepszy byt.
Dziś, dnia 6 marca 1882 roku, dzień który długo będzie dla mnie pamiętny, dzień to uroczysty. Dzień w którym zabłysła gwiazda mego szczęścia i osiągnąłem tyle czasu oczekiwaną posadę o której marzyłem, na która z udręczeniem myśli w nędzy i upokorzeniu strawiłem blisko 3 lata. Otóż dziś mój pryncypał, tj. dozorca miał odjechać o godzinie 5 rano pociągiem towarowym do Chełmna w swoich interesach. Ponieważ byłem jego doradcą pod każdym względem służbowym, prowadziłem wszelkie sprawy piśmienne i rozporządzenia, bowiem prosił mnie o załatwianie. Nieborak słabo znał się na zajmowanej posadzie dozorcy odcinka torowego i dlatego mu pomagałem bowiem nie musiałem być cały czas z robotnikami i prowadzić konserwację linii, ale robiłem co mi się podobało. Byłem przy robocie lub w domu, a wówczas zastępował mnie wyszkolony przeze mnie jeden ze zdolniejszych robotników torowych. A więc najczęściej byłem w domu lub chodziłem na polowania, łapanie ryb, grałem w karty z zawiadowcą tejże stacji. Naturalnie na pacierze w preferansa czasami do białego rana. Otóż odjeżdżając mój dozorca zechciał się zobaczyć ze mną, a że było jeszcze bardzo rano, więc spałem, a raczej poziewałem już w łóżku. Okna naszego pokoiku na parterze[3] wychodziły na peron, gdzie dozorca wystrojony oczekiwał na pociąg do przyjścia ktorego było jeszcze 20 minut. Zapukał on w okno, a usłyszawszy jego głos ubrałem się, a raczej narzuciłem tylko kożuszek i w pantoflach wyszedłem na peron. Rozmawialiśmy o różnych bagatelach, potem zaszliśmy do kancelarii zawiadowcy i tamże na stole zauważył Puchalski konwert[4] dla niego. Ekspedycje przychodziły prawie co dzień, rozmaite rozporządzenia, okólniki, a więc Puchalski rozpieczętował i czyta rozporządzenie Naczelnika, ażebym ja niezwłocznie wyjechał na 35 odstęp dla czasowego niestety zastąpienia dozorcy tego odstępu w Świdniku. Wiedziałem, że dozorca Grabowski był już od dawna kandydatem do dymisji, gdyż był bardzo opieszały w swych czynnościach, a przy tym był nałogowcem. Na podstawie tej wiedzy i wiedząc też, że poczciwy Naczelnik ma chęć obsadzić mnie na dozorcę, byłem prawie pewny rozwiązania mego szczęścia, żem się rzucił na papier, jak gdyby mi kto pół świata darował i pochłaniałem każde słowo Naczelnika. Bałem się czy to nie sen lub jaka igraszka, albo czyjś żarcik, ale przekonałem się, że prawdziwe szczęście zaświtało wreszcie przede mną. Cóż to była za radość z którą prawie kłusem popędziłem z tak wesołą nowiną do mojej kochanej żony. Wleciałem jak bomba do pokoju rozpromieniony szczęściem, zona już nie spała, ale była jeszcze w łóżku z radością zacząłem mówić głośno, ale plątałem się w swoich słowach, mieszałem groch z kapustą, chciałem swe szczęście jednocześnie wyrazić tak, że narazie żona nie wiedziała o co mi chodzi. Dopiero potem zrozumiała i z westchnieniem z dwóch naszych piersi wznieśliśmy dziękczynne modły do Najwyższego Pana.
Naturalnie Puchalski po odebraniu tej wiadomości poniechał swej podróży, gdyż ja musiałem wyjechać, a oboje razem nie mogliśmy się oddalać z odstępu. Gorączkowo zacząłem się szykować do do tak miłej podróży pociągiem, którym miał odjechać Puchalski. Po drodze wstąpiłem do Naczelnika w Lublinie, gdzie zastałem dozorcę Grabowskiego od którego miałem przyjąć odstęp. Pojechaliśmy razem wagonikiem na 35 odstęp tj. do koszarki Świdnik połozonej 10 wiorst od Lublina. Jadąc po drodze spisywałem i odbierałem podług przepisów cały majątek 35 odcinka. Nareszcie przyjechaliśmy do koszarki w której mieszkał Grabowski. Mój Boże, jak ucierpiała wtedy moja dusza, to było wiadomo tylko Bogu. Otóż znalazłem się w mieszkaniu czarnym, brudnym, a tam zrozpaczona, rozczochrana i zapłakana żona Grabowskiego. Na mój widok domyśliła się żem przyjechał odbierać odcinek. Koło niej widzę pięcioro drobnych dziatek nędznie ubranych, głodnych, oczeta tych biednych dzieci pozapadane, włosy poczochrane, brudne i bose. Nóżki tak chude, jak kijki, ubranie na nich było w największym zaniedbaniu. Żona Grabowskiego, niegdyś piękna kobieta, ale dziś przy takim mężu wyryte zmarszczki na jej czole i postarzała twarz przedwcześnie.
Rzućmy okiem na Grabowskiego-oto mężczyzna, głowa tak licznej rodziny usiadł sobie na drewnianym stołeczku i najspokojniej skręcił sobie papierosa i co chwila wybuchał głośnym gniewem i odbijał atak żony użalającej się na jego nałóg i opieszalstwo, które doprowadziło do dymisji. Zrozumiałem, że to człowiek z rzędu tych ludzi, którzy będąc obarczeni liczną rodziną, a widząc w sobie mało sił i energii tracą nadzieję i stają się obojętnymi. Mało go obchodzi czy żona i dzieci mają co jeść, niech żona robi co chce, a o przyszłości dzieci on nie myśli i zostawia to losowi. Przy tym to człowiek sterany hulaszczym życiem, gdyż lat z górą 30 był w wojsku w randze kapitana, dziś wygląda jak staruszek. Chudy, słusznego wzrostu, siwy jak gołąb. Chcąc go rozweselić w największych troskach trzeba poprosić, aby opowiedział z czasów przeszłości, a wtedy wpadał w prawdziwie młodzieńczy zapał i opowiadałby całą dobę o rycerskich czynach wojennych. To był Nikołajewski żołnierz, dziś go z nienacka zapytać ile ma dzieci to odpowiada "czekaj pan, zaraz powiem, oto Staś jeden, Miecio drugi, Helcia trzecia, Wacio czwarty". A przecież Pan masz pięcioro, a nie czworo? "A prawda, którenże to piąty, acha Kazio piąty, zapomniałem". Cóż za los tych nieszczęsnych istot, jaka ich przyszłość? Bolało mnie serce srodze patrząc na tą rodzinę, pozbawioną tego kącika i kawałka chleba, który im tak potrzebny.

PierwszaPoprzedniaNastępna


[1]-13 lutego 1881 roku była to istotnie sobota.

[2]-tu: hamować

[3]-jest tu pewna nieścisłość, gdyż po urodzeniu się Wacława rodzina Aleksandra otrzymała większe mieszkanie na piętrze budynku stacyjnego. Być może mieszkała tam Zofia z synami, a on sam nadal nocował w starej kwaterze.

[4]-tu: koperta