[Emile Deschanel (1855-1922)].
Świat powoli wychodzi z epoki barbarzyństwa medycznego, coraz więcej ludzi może odejść godnie i na własnych warunkach. Odpowiednie regulacje prawne są w Holandii, a od niedawna także w Hiszpanii. Znany pisarz fantasy (ponad 50 mln sprzedanych książek!) tak te warunki określa:"Mam zamiar umrzeć w fotelu, we własnym ogrodzie, ze szklaneczką brandy słuchając muzyki Thomasa Tallisa z iPoda". Terry Pratchett choruje na Alzheimera i z tego powodu chciałby odejść świadomie, a nie pogrążać się w świecie totalnego zapomnienia. Pisarz walczy też o prawo do dobrej śmierci dla innych i dlatego stworzył wstrząsający dokument "Decydując się na śmierć", który pokazała BBC mimo wielu protestów.
W grudniu 2010 Pratchett wraz z ekipą BBC towarzyszył w ostatniej podróży 71-letniemu Peterowi Smedleyowi. Brytyjski milioner z branży hotelarskiej cierpiący na nieuleczalne stwardnienie zanikowe boczne zdecydował się wypić przed kamerą śmiertelną dawkę barbituranów w klinice organizacji Dignitas pod Zurychem. Klinika ta oferuje pomoc w samobójstwie, z której skorzystało już ponad 100 obywateli brytyjskich, gdzie czyn taki zagrożony jest karą 14 lat więzienia. Smedley strasznie cierpiał, a jego choroba była nieuleczalna. Odszedł więc sam i na własnych warunkach. Prawu do wspomaganego samobójstwa sprzeciwiają się na Wyspach kościoły-tak katolicki, jak i protestancki oraz organizacje promujące opiekę paliatywną. Ale z sondaży wynika, że 75% Brytyjczyków popiera eutanazję, czyli jest tylko kwestią czasu, kiedy stanie się ona legalna, jak to jest obecnie w kilku innych krajach.
Ars moriendi to sztuka umierania, której musimy się uczyć tak, jak uczymy się filozofii czy historii sztuki. Nie muszą się jej uczyć ludzie Wschodu, gdyż znają ją od tysiącleci. Starożytny poemat BHAGAWADGITTA liczy sobie około pięć tysięcy lat, kiedy to był przekazywany w tradycji ustnej, a ostatecznie spisany został w VII wieku p.n.e. Wielu władców Indii kazało sobie ten utwór recytować w trakcie umierania. Wielu znało go na pamięć. Japończycy piszą tzw. wiersze śmierci przygotowując się spokojnie do odejścia. Tybetańska Księga Zmarłych nie jest wyłącznie księgą o śmierci i umieraniu lecz wielkim tekstem filozoficznym. Z braku miejsca nie będę jej tutaj omawiał, ale polecam cały tekst do pobrania tutaj. Księgę tą czyta się umierającemu, gdyż jest dokładnym opisem procesu umierania i wskazaniem możliwości wyzwolenia. Zgodnie z tybetańską tradycją należy do głębi zrozumieć śmierć i przygotować się na nią żyjąc pełnym i dającym maksimum szczęścia życiem.
Dla mnie życie bez ponoszenia ryzyka byłoby niewiele warte. Dlatego moje opisy śmierci w różnego rodzaju wypadkach będą odnosiły się do tych, którzy uprawiają sporty ekstremalne i angażują się w awanturnicze, często dające ogromne zadowolenie, ale ryzykowne zajęcia. Nauczenie ich ars moriendi to mój zasadniczy cel. Ale nie tylko ryzykantom poświęcam ten tekst. Także tym, którzy unikają sportów i działań ekstremalnych, a wybierając się w tropiki zawsze skrupulatnie zażywają leki antymalaryczne. Wiąże nas wszystkich jedno, nieuniknione przeznaczenie. Mieszkamy w powłoce cielesnej, która kiedyś umrze i ulegnie destrukcji.
Zanim jednak ostatecznie umrzemy nasze ciało poddane ekstremalnym temperaturom, ciśnieniu, przeciążeniom czy ukąszeniom jadowitych stworzeń, będzie stopniowo umierać walcząc jednocześnie rozpaczliwie o przetrwanie. Ta nasza delikatna powłoka cielesna posiada zdumiewające zdolności adaptacyjne do zmian zachodzących w środowisku zewnętrznym-zmian ciśnienia, braku tlenu, wody czy pokarmu. Mimo tych zdolności jesteśmy bardzo kruchymi istotami zdolnymi egzystować tylko w ściśle określonych warunkach klimatycznych. Tak, jak człowiek pierwotny możemy żyć jedynie w tropikach, ale technika pozwoliła nam opanować także rejony znacznie chłodniejsze. Tak czy inaczej człowiek nie może stale żyć na wysokości powyżej 5.500 m n.p.m, musi mieć stały dostęp do słodkiej wody i odpowiednie tereny uprawne. Na naszej Ziemi niewiele już pozostało obszarów nadających się do życia, które nie byłyby jednocześnie przeludnione. Ale to już inny zupełnie temat wyczerpująco opisany w pracy prof. Jarreda Diamonda pt. "Upadek" do której odsyłam zainteresowanych problematyką upadku cywilizacji w skrajnie zróżnicowanych środowiskach naszej planety.
Jest taki dziwny ssak z rodziny narwalowatych, który swoim wyglądem przypomina topielca. To białucha potrafiąca wstrzymać oddech na 17 -20 minut i zanurkować w tym czasie na głębokość 800 m! Słoń morski może pozostawać w zanurzeniu do 2 godzin. Są gatunki fok nurkujące w poszukiwaniu pożywienia na głębokość 1500 m. Te niezwykłe wyczyny morskich ssaków są możliwe dzięki temu, że oddychając na powierzchni magazynują tlen w tkankach i krwi, a zgromadzone zapasy wykorzystują pod wodą. Głęboko nurkujące pingwiny polegają na beztlenowej przemianie materii do zasilenia mięśni, a kaczki doprowadzają do schłodzenia mózgu do temperatur na tyle niskich, że zapobiega to uszkodzeniu wskutek niedoboru tlenu.
Jednak ludzie znacznie różnią się od morskich ssaków. Zatraciliśmy zdolność magazynowania tlenu i dlatego potrafimy wstrzymać oddech na stosunkowo krótki okres czasu. Dlatego w Europie tonie co roku 35 tys. ludzi, a na świecie prawie pół miliona. U nas w Polsce ginie co roku około tysiąca przeważnie młodych ludzi, znaczna część ofiar bywa pod wpływem alkoholu. Toniemy w każdym rodzaju zbiornika wodnego, ale w XVIII wieku były to jeziora, rzeki i morze, a obecnie w USA i w Australii połowa ofiar tonie w basenach.
Śmierć w wodzie ma swój metafizyczny wymiar-oto człowiek ulega potężnemu żywiołowi, a jednocześnie jak gdyby powraca do swojej pierwotnej kolebki, ponieważ to z oceanów wyszło kiedyś życie. Pierwsza żona poety angielskiego Percy Bysshe Shelleya utopiła się, gdy jej mąż zakochał się w 16-letniej dziewczynie. Sam Shelley utopił się kilka lat później, kiedy jego żaglówka "Ariel" wywróciła się do góry dnem u wybrzeży Toskanii w roku 1822. Virginia Woolf, w której utworach woda odgrywa znaczną rolę, wiosną 1941 roku w kolejnym napadzie szaleństwa wypchała kieszenie futra kamieniami i rzuciła się do rzeki Ouse.
W większości przypadków utonięciom można zapobiec. Już w XVIII wieku zakładano pierwsze organizacje humanitarne niosące pomoc ludziom bliskim śmierci z powodu utonięcia. London's Society for the Recovery of Persons Apparently Drowned (Londyńskie Towarzystwo Ratowania Osób Pozornie Utopionych) stosowało całkiem nowoczesne, jak na owe czasy, metody ożywiania topielców. Już wtedy znano metodę "usta-usta", używano rurek do utrzymania drożności dróg oddechowych, a nawet prąd elektryczny do pobudzania akcji serca. Trudno uwierzyć, ale te metody trzeba było ponownie i z wielkim trudem odkrywać w XX wieku! W roku 1819 Giovanni Aldini, siostrzeniec Luigi Galvaniego, opublikował pracę pt. "Zastosowanie galwanizmu do celów leczniczych, szczególnie w przypadkach pozornej śmierci."
Wspomniane Towarzystwo zmieniło potem nazwę na Royal Humane Society for the Apparently Dead (Królewskie Humanitarne Towarzystwo na rzecz Pozornie Umarłych), gdyż podjęło się również ratownictwa w innych przypadkach śmierci, jak np. od uderzenia pioruna, czy upadku z wysokości.
Granice czasowe dla skutecznego ratunku i reanimacji są dość płynne. Przeciętnie możemy nie oddychać ok. 90 sekund, zanim znowu trzeba będzie zaczerpnąć powietrza lub stracimy przytomność. U ludzi, u których doszło do zatrzymania akcji serca na lądzie, proces uszkodzenia mózgu zaczyna się po 4 minutach, a po 10 min. szansa na powrót czynności mózgu jest równa zeru. W wodzie jednak, zwłaszcza w zimnej, czas ten może się wydłużyć. Znane jest badanie na grupie 57 uratowanych osób, z którego wynika, że przebywały one pod wodą średnio 11,5 minuty. Ale małe dziecko w bardzo zimnej wodzie może przebywać nawet 30 minut i po wydobyciu są jeszcze znaczne szanse na skuteczną reanimację. Autentyczny taki przypadek opisuję dalej.
Brałem udział w kilku raftingach po górskich rzekach w różnych stronach świata. Najbardziej utkwił mi w pamięci rafting w Himalajach na burzliwej rzece, której nazwy nie pamiętam. Było to w Nepalu w roku 2006. Woda była lodowata, tempo spływu szybkie, a niektóre progi dawały sporo emocji i zagrażały wywrotką. Załóżmy zatem, że taka wywrotka nastąpiła i jeden z uczestników spływu, młody i potrafiący pływać człowiek znalazł się niespodziewanie pod wodą. Nazwijmy go Tom.
Od kilku lat uprawiam ekstremalne jazdy rowerem polegające na pokonywaniu kilkudziesięciu kilometrów w trudnym terenie, bez odpoczynku i bez picia jakichkolwiek napojów. Takie przeciążanie organizmu może prowadzić do bardzo poważnych konsekwencji, w tym także do udaru cieplnego skutkującego zgonem. Pomoc szybko nie nadejdzie, bowiem jeżdżę sam i rzadko spotykam innych cyklistów na moich polnych i leśnych drogach. Nikomu nie zalecam tego rodzaju praktyk, a już szczególnie moim rówieśnikom, gdyż dobiegam do 70. roku życia. Postaram się opisać mechanizm udaru cieplnego z punktu widzenia fizjologii i to nie tylko w odniesieniu do wysiłku na rowerze. Wielokrotnie byłem świadkiem omdleń wskutek udaru cieplnego pracując na plaży, gdzie przecież nie było żadnego wysiłku, a tylko bierny wypoczynek. Napoje chłodzące były pod ręką, a jednak dochodziło do utraty przytomności spowodowanej udarem cieplnym.
Stosowane w starożytności ukrzyżowanie przestępców było niczym innym, aniżeli wykorzystaniem palących promieni słońca do wykończenia delikwentów. U ofiary przybitej gwoździami lub przywiązanej sznurami do krzyża, dochodziło do rozszerzania żył w kończynach, a więc zaburzeń funkcjonowania jednego z mechanizmów służących do chłodzenia organizmu. Długotrwałe unieruchomienie nóg powodowało, że nie działała tak zwana pompa mięśniowa, czyli skurcze mięśni kończyn wspomagające przepływ krwi z dolnych części ciała w kierunku serca. Krew gromadząca się w rozszerzonych żyłach i tętnicach nie dopływała w dostatecznej ilości do mózgu, co prowadziło do omdlenia. Jedną z ciekawostek historycznych związanych ze stanem ukrzyżowanego-tak zwanym podciśnieniem ortostatycznym, czyli obniżeniem ciśnieniem krwi spowodowanym pozycją pionową- jest to, że ofiara, która wydaje się martwa, zanim rzeczywiście umrze, ułożona poziomo w chłodnym miejscu, może kilka godzin później w pełni powrócić do zdrowia. Czy nie kojarzy się to nam z tym najbardziej znanym ukrzyżowaniem w Jerozolimie i późniejszym zmartwychwstaniem opisanym w Nowym Testamencie? Także w Starym Testamencie mamy wiele odniesień do udaru cieplnego. Przykładem jest Manasses, który zmarł po zebraniu jęczmienia na gorących polach. Udar cieplny nosi nazwę siriasis (z greckiego-gorący)),podobnie, jak Syriusz-gwiazda w konstelacji Wielkiego Psa, która w gorących, letnich miesiącach podąża na niebie za Słońcem.
W USA każdego roku z powodu upałów umiera 500 osób rocznie, a pamiętna fala gorąca we Francji w 2003 roku przyniosła aż 15 tys. ofiar. Tego feralnego lata w całej Europie zmarło blisko 35 tys. osób ponad przeciętną umieralność. Udar cieplny może dopaść każdego. Najczęściej jednak wybiera osoby starsze, z nadwagą, przewlekłymi chorobami układu krążenia oraz te, które przyjmują określone leki lub nadużywają alkoholu. Ale udar cieplny związany z wysiłkiem zabija ludzi młodych i zdrowych: żołnierzy, robotników w polu, maratończyków, kolarzy, futbolistów.
Udar cieplny jest na trzecim miejscu, po urazach głowy i szyi oraz chorobach serca, wśród przyczyn zgonów sportowców z amerykańskich uczelni. Nic bowiem bardziej nie obciąża ludzkiego organizmu, niż ciężki wysiłek fizyczny w upale. Kobiety znoszą zimno lepiej niż mężczyźni, gdyż posiadają izolująca warstwę tłuszczu, za to gorzej tolerują gorąco. Przed samym udarem cieplnym występuje stan pośredni zwany wyczerpaniem cieplnym, który charakteryzuje się wzrostem temperatury ciała powyżej 38 st. C oraz bólem i zawrotami głowy, nudnościami, wymiotami, dreszczami, osłabieniem, szybkim biciem serca i spadkiem ciśnienia tętniczego. Stan ten nie leczony szybkim schłodzeniem i wypoczynkiem, może bardzo szybko rozwinąć się w pełno objawowy udar cieplny.
Wróćmy jednak do jazdy rowerem w upalny, letni dzień, gdzie nie mamy gładkiej asfaltowej szosy, a piaszczyste i wyboiste szlaki terenowe. Wysiłek fizyczny w takich warunkach powoduje intensywne pocenie się ciała. Co 9 sekund każdy z dwóch milionów gruczołów potowych nagle kurczy się i wyrzuca kilka kropli płynu przez pory skóry. Potem znowu wypełnia się i w ciągu każdej godziny wylewa blisko dwa litry potu, składającego się w 99,5% z wody i rozpuszczonych w niej soli mineralnych. Jak długo można jechać w upale tracąc dwa litry płynu co godzinę bez popadnięcia w stan wyczerpania cieplnego? Nawet jeśli będziemy pić wodę z bidonu, to organizm nie jest w stanie wchłonąć więcej, niż jeden litr płynu na godzinę! Zatem pijąc sporo w upalny dzień i jadąc w szybkim tempie, stale się odwadniamy. Ja nie piję wcale balansując na granicy wyczerpania, ale i mój wytrenowany do takiego wysiłku organizm nie wytrzymuje więcej, aniżeli 140-180 minut. Właściwie każde przekroczenie dwóch godzin jazdy w takich warunkach staje się groźne. Przekonałem się o tym, kiedy na dobrze mi znanej trasie zabłądziłem i przestałem odróżniać charakterystyczne punkty terenowe. Oczywiste zaburzenia świadomości doprowadziły do wydłużenia trasy przejazdu i skrajnego wyczerpania. Nikomu, nawet młodszym ode mnie o pół wieku, nie zalecam tego rodzaju eksperymentów. Z braku roweru maszerowałem ostatnio 4 godziny po egipskiej pustyni w rejonie Marsa Alaam bez nakrycia głowy i naturalnie bez picia. Jeszcze jeden całkowicie bezsensowny eksperyment utwierdzający mnie w błędnym przekonaniu, że jestem odporny na przegrzanie organizmu. Otóż nikt nie ma takiej odporności, nawet Beduini, ludzie urodzeni i żyjący na pustyni.
Jazda w warunkach znacznie niższej temperatury powietrza powoduje, że zimne powietrze opływające skórę odbiera nadmiar ciepła. Takie zjawisko nazywa się konwekcją. Jednak w temperaturze pow. 28 st. C jedynym sposobem chłodzenia organizmu jest pocenie się. Mimo to, temperatura ciała stale rośnie, nawet do 40 st. C u wytrenowanego sportowca po biegu maratońskim. Granica, gdzie kończy się gorączka wywołana wysiłkiem, a zaczyna udar cieplny, jest jednak bardzo subtelna i różna dla każdego. Przy dużej wilgotności powietrza nawet intensywne pocenie się nie ochładza organizmu. To właśnie brak parowania zabił trzech amerykańskich zapaśników, którzy w 1997 roku w czasie ciężkiego treningu, ubrani w nie przepuszczające wody kostiumy, usiłowali szybko zbić wagę przed zawodami.
W czasie takiej intensywnej jazdy mogą pojawić się nagłe kurcze mięśni spowodowane utratą zbyt dużej ilości sodu z potem. Słabnie wzrok z powodu zmniejszonego dopływu krwi do mózgu. Kiedy poczujemy ból głowy i nudności, będzie to ostatni sygnał nadchodzącego udaru cieplnego.
Jeśli zlekceważymy te objawy czeka nas szybka utrata przytomności i upadek z rowerem. Upadek taki w pełnym słońcu i przy braku szybkiej pomocy oznacza kres życia. Temperatura ciała szybko osiągnie 40,5 st. C, zaczną się drgawki kończyn i tułowia. Przy temperaturze 41,5 st. C nastąpią wymioty, puszczą zwieracze. Niszczenie komórek następuje przy 43,5 st. C, giną komórki mięśniowe, przestają pracować nerki i wątroba Ciepło powoduje niszczenie dendrytów w móżdżku-części mózgu koordynującej skurcze mięśni. Występują krwotoki w całym organizmie, również w sercu i płucach. Ściany jelit przestają być szczelne. Toksyny wydzielane przez bakterie obecne w przewodzie pokarmowym przedostają się do krwioobiegu powodując wstrząs septyczny. Można też umrzeć z powodu uszkodzenia mięśnia sercowego przez wysoką temperaturę.
Prawie każdy przypadek udaru cieplnego można ratować poprzez szybkie schłodzenie organizmu. Zimna woda, lód, czy też zimny aerozol wodny rozpylany na skórę, a nawet w warunkach polowych strumień chłodnego powietrza z wirnika helikoptera, pomagają i ratują od śmierci. Pamiętać jednak trzeba, że pewne zmiany w organizmie spowodowane ciężkim udarem będą nieodwracalne. Badania na większej liczbie osób hospitalizowanych w czasie fali upałów w Chicago w 1995 roku wykazały, że u połowy z nich rozwinęła się niewydolność nerek, 33% miało w chwili wypisu "umiarkowane lub ciężkie uszkodzenia wewnętrzne", a 28% zmarło rok później. Udar cieplny zawsze powoduje spore zniszczenia w organizmie, które u ludzi po 40 roku życia będą już nieodwracalne.
Sam też kończę moje ryzykowne eksperymenty z granicami wytrzymałości w trakcie jazdy rowerem. Nic jednak nie powstrzyma mnie przed nurkowaniem swobodnym bez butli na 5-6 metrów, gdyż wytrenowany organizm dobrze to znosi. Pamiętam jednak, że wielokrotne zanurzenia w krótkim czasie wymuszają hiperwentylację płuc, a ta prowadzi do utraty przytomności. Konieczna jest więc asekuracja. Ale do tematu nurkowania powrócimy w dalszej części tego opracowania.
Nigdy nie przypuszczałem, że będę mógł cokolwiek napisać o chorobie wysokościowej, gdyż nigdy się nie wspinałem, a piękno gór wolę podziwiać z oddali. Nie zdecydowałem się nawet na wyjazd do ukochanych Indii, gdyż trzeba było tam jechać częściowo przez Himalaje najwyżej na świecie położoną drogą tzw. Srinagar Leh Road. Jej najwyższy punkt leży na Fotula Top osiągając 4.110 m. Uczestnicy tej wyprawy odczuli na własnej skórze nieciekawe skutki choroby wysokościowej, zachorowało 90% podróżników. Wybrałem się jednak do Peru i Boliwii mając niewielką świadomość, że będę tam przez dłuższy czas przebywał na niebotycznych dla mnie wysokościach. Altiplano to płaskowyż śródgórski w Andach Środkowych w Boliwii i Peru, który leży na wysokości 3.300-3.800 n.p.m. Cudowne krajobrazy, które podziwialiśmy przez wiele dni przemieszczając się autobusem przez tą unikalną krainę wulkanów. Starożytna stolica Inków Cuzco leży na wysokości 3.326 m n.p.m.,a nieformalna stolica Boliwii na 3600-4100 m n.p.m. Po drodze były jednak przełęcze sięgające granicy 5.000 m i tam właśnie odczułem na własnej skórze skutki choroby wysokościowej określanej w Peru, jako soroche.A niesamowite w swoim magicznym pięknie jezioro Titicaca, po którym płynęliśmy małym stateczkiem, leży na wysokości blisko 4.000 m (3812 m n.p.m). Jest to najwyżej położone, żeglowne jezioro świata.
Dwa tysiące lat temu chiński urzędnik Too Kin opisał w swoim sprawozdaniu, że karawany z jedwabiem chińskim pokonywały w Karakorum dwie przełęcze zwane Mały Ból Głowy i Duży Ból Głowy. W tych odległych czasach nikt nie zdawał sobie sprawy, że rozrzedzone powietrze na dużych wysokościach wywołuje objawy w postaci bólów głowy, nudności, zmęczenia i mnóstwa innych dolegliwości typowych dla choroby wysokościowej. Podróżnicy i mieszkańcy obszarów położonych na dużych wysokościach tłumaczyli te przypadki na wiele sposobów. Tybetańczycy uważali, że podróżnicy przekraczający wysokie przełęcze chorują z powodu wdychania trujących gazów wirujących wokół najwyższych szczytów. Mieszkańcy Andów nazywali chorobę mareo de punas- choroba wysokich pustyń, także soroche, czyli chorobą górską. Termin ten odnosi się także do rudy antymonu,której szkodliwe opary, jak wierzyli, były przyczyną dolegliwości występujących u robotników pracujących w wysokogórskich kopalniach.
Jose de Acosta, XVI. wieczny jezuita podróżujący z hiszpańskimi konkwistadorami przez Andy, napisał: "Byłem zdumiony tym nagłym, ostrym, rozrywającym i szarpiącym bólem, który, jak myślałem, wyrwie mi serce".
Gdyby zmierzyć słup powietrza, którego podstawa równałaby się 1. centymetrowi kwadratowemu, sięgający wiele kilometrów w górę, do miejsca gdzie atmosfera znika, powinien ważyć na poziomie morza 1 kilogram. Jednak na wysokości 5.500 m słup powietrza waży około pół kg, zawierają połowę tlenu zawartego w powietrzu na poziomie morza. Nigdzie na świecie ludzie nie mieszkają na stałe wyżej, niż ok. 5.200 m, właśnie na tej wysokości znajdują się kwatery górników peruwiańskich. Powyżej 5.800 m aklimatyzacja już nie działa, stan organizmu ulega więc stałej degradacji, człowiek słabnie i traci masę ciała. Gdyby zrzucić na szczyt Everestu spadochroniarza bez aparatu tlenowego i aklimatyzacji, straciłby on przytomność w ciągu półtorej minuty i zmarłby w ciągu następnych 30 min. Na tej wysokości słup powietrza waży tylko 350 g i zawiera jedną trzecią tlenu w porównaniu z poziomem morza. Podobna przygoda spotkała dwóch pasażerów i pilota balonu, który w roku 1875 wzleciał na wysokość 8. km w ciągu 3. godzin. Wszyscy stracili przytomność, pilot ją po pewnym czasie odzyskał i sprowadził balon na ziemię, ale jego pasażerowie tego lotu nie przeżyli. Chińska kolej tybetańska przekracza przełęcz o wysokości 5.072 m, a 80% trasy biegnie na wysokości powyżej 4.000 m. Choroba górska byłaby w tych warunkach nieunikniona, dlatego w wagonach utrzymuje się ciśnienie takie, jak na nizinach.
Dobrze wytrenowani i zaaklimatyzowani himalaiści, jak słynny Reinhold Messner czy Peter Habeler, osiągnęli szczyt Mount Everestu bez aparatów tlenowych. Ich organizmy dostosowały się do niedoborów tlenu, zmienił się skład chemiczny ich krwi, a także bilans płynów i częstość pracy serca oraz oddechów. To wymaga czasu mierzonego w tygodniach. Przystosowanie się do warunków panujących na dużych wysokościach ma decydujące znaczenie. Potwierdza to przeprowadzone doświadczenie, w którym w komorze ciśnieniowej umieszczono mieszkańców peruwiańskich wyżyn i dwie osoby mieszkające na poziomie morza. Po usunięciu powietrza, kiedy wnętrze komory osiągnęło symulowaną wysokość 9.000 m, ośmiu z szesnastu górali było nadal przytomnych, podczas gdy osoby mieszkający na poziomie morza zemdlały w ciągu półtorej minuty.
Wygląda na to, że ludzie od pokoleń żyjący w górach są nieczuli na niedotlenienie. Tak właśnie jest z mieszkańcami najwyżej położonych siedzib ludzkich, które znajdują się w Himalajach i Andach na wysokości 4,5-5,5 tys. metrów nad poziomem morza. Jest tam o blisko połowę mniej tlenu niż na poziomie morza. Z kolei na wierzchołku Everestu (8848 metrów) mamy już tylko jedną trzecią tej ilości tlenu co na dole. Tam po prostu nie ma czym oddychać. Jednak nepalscy tragarze świetnie znoszą ten dyskomfort.
Nic dziwnego, że to właśnie Szerpa pobił rekord długości przebywania na szczycie Everestu w tzw. strefie śmierci (powyżej 7,9 tys. metrów). Objawy ciężkiej choroby wysokościowej pojawiają się tu w bardzo krótkim czasie. Mierzy się go w minutach, a godziny można już przypłacić życiem. Tymczasem Szerpa Babu Chhiri spędził na szczycie Everestu aż 21 godzin!
Naukowcy od dawna zastanawiali się nad tajemnicą przystosowania Szerpów do wspinania się w wysokich górach. Badania przeprowadzone w 2008 roku przez japońskich naukowców z Shinshu University School of Medicine w Matsumoto pokazały, że nacja ta ma we krwi zwiększoną ilość hemoglobiny zaopatrującej tkanki w tlen, co poprawia ich wydajność. Jednak badaczom udało się stwierdzić, że tkanki Szerpów są w stanie znacznie sprawniej wchłaniać dostarczony im tlen. W dodatku transport tlenu do tkanek działa u nich na dużych wysokościach tak samo wydajnie jak u innych ludzi na nizinach. A to już zasługa genetycznych predyspozycji.
Kolejne badania przyniosły następne niespodzianki. Okazało się, że mechanizmy przystosowujące do życia na dużej wysokości wyglądają zupełnie inaczej u Szerpów niż u mieszkańców Andów. Ci drudzy mają większe płuca niż ludzie z nizin, a ich krew zawiera więcej hemoglobiny i erytropoetyny (substancji kontrolującej produkcję czerwonych krwinek przez szpik kostny), dzięki czemu może przenosić więcej tlenu. Z kolei Szerpowie nie mają większych płuc ani więcej hemoglobiny niż mieszkańcy niżej położonych terenów. Mają za to dwukrotnie wyższy od normalnego poziom tlenku azotu w naczyniach krwionośnych w obrębie płuc. Oddychają głęboko, a ich naczynia krwionośne się nie zwężają, co sprawia, że krew jest w stanie transportować wystarczającą ilość tlenu.
W czasie mego pobytu w Peru i Boliwii aklimatyzacja następowała stopniowo, ale pierwszy pobyt na wys. 4,91 tys. m był ciężki dla organizmu. Wracając z Boliwii po kilku dniach czułem się na zbliżonej wysokości zupełnie swobodnie, a jedynym lekiem była irlandzka whisky. Jednak alkoholu na tych wysokościach nikomu absolutnie nie polecam. Nawet po solidnej aklimatyzacji organizm pracuje odmiennie, co może spowodować zupełnie nieoczekiwane problemy zdrowotne. Kwestie te konsultowałem z moim towarzyszem podróży, lekarzem medycyny Tomkiem, choć nie zawsze stosowałem się do jego rad.
Do tej pory opisywałem przypadki śmierci z powodu różnych przyczyn bazując na własnych doświadczeniach w ratownictwie wodnym czy też w sportach ekstremalnych. Oczywiście nie utonąłem, ale byłem bliski udaru cieplnego i przeżyłem chorobę wysokościową na blisko 5 tys. metrów n.p.m. W marcu 2015 nurkowałem w Marsa Alam, kiedy na sąsiedniej plaży rekin zaatakował i zabił turystę z Niemiec. Oczywiście nie zrezygnowałem z nurkowania, po to tam pojechałem przecież. Planowałem opisać tutaj fizjologię nurkowania, kwestie choroby dekompresyjnej na bazie własnych przygód i doznanych kontuzji, ale doszedłem do wniosku, że to temat zbyt szeroki i nie mieści się w ramach tego opracowania. Nie opiszę też śmierci z powodu hipotermii, pod lawiną czy z odwodnienia z braku własnych doświadczeń. Zamiast tego wolę zająć się bardziej ogólnymi tematami związanymi ze śmiercią organizmu ludzkiego. Gdzie przebiega granica pomiędzy stanem śmierci, a stanem życia, chociażby wegetatywnego? W części filozoficznej odpowiadam dość wyczerpująco na to pytanie, natomiast w fizjologii to nadal nie rozwiązana do końca zagadka medycyny. Poruszę też tematykę odkrywania przez ludzkość wnętrza ciała w ujęciu historycznym oraz sprawy wpływu psychiki na stan zdrowia, co skutkuje w wielu przypadkach śmiercią. Śmierć, a zmysły człowieka to temat sam w sobie. Jak odczuwamy własną, nadchodzącą śmierć oraz jak widzimy, przeżywamy, czujemy i dotykamy śmierć innych. Jak się to podejście zmieniało z upływem wieków? Jakie przesądy i tabu towarzyszą naszej śmierci?
Tematyka jest tak obszerna, że zasygnalizuję tutaj tyko pewne tematy, po resztę odsyłam do literatury zamieszczonej na obu stronach. Dla przejrzystości układu tej strony ten temat zostanie umieszczony na stronie następnej, jako część druga opracowania.
1/ "KORE- O chorych, chorobach i poszukiwaniu duszy medycyny" -Andrzej Szczeklik, wyd. ZNAK, Kraków 2007
2/"MEDYCYNA SĄDOWA DLA PRAWNIKÓW"- Tadeusz Marcinkowski, Wyd. Prawnicze, Warszawa 1975.
3/ "SZTYWNIAK- osobliwe życie nieboszczyków"- Mary Roach, wyd. ZNAK, Kraków 2010.
4/ "SAMOLUBNY GEN"- Richard Dawkins, WYDAWNICTWO: PRÓSZYŃSKI I S-KA 1996 r.
5/ "FENOTYP ROZSZERZONY- dalekosiężny gen"- R. Dawkins, WYDAWNICTWO: PRÓSZYŃSKI I S-KA 2003.
6/ "RZEKA GENÓW"- R. Dawkins, wyd. CiS, Warszawa 2007.
7/ "Sądowo-lekarska analiza utonięć w materiałach zakładu
Medycyny Sądowej w Bydgoszczy w latach 1992-2002"- Elżbieta Bloch-Bogusławska, Ewa Wolska, Agnieszka Paradowska, Grażyna Grapatyn, ARCH. MED. SĄD. KRYM., 2008, LVIII, 150-154.
8/ "Jazda na rowerze i kolarstwo. Aspekty fizjologiczne"- blog dr. Jana Górskiego
9/ "Fizjologia kolarstwa"- dr Zbigniew Obmiński