Filozofia to w istocie meditatio mortis, a sama śmierć to wg Szopenhauera muza i natchnienie filozofów. Próbą przezwyciężenia naszej skończoności były i są wszelkie religie oraz doktryny filozoficzne. Jeśli w danej koncepcji filozoficznej brak jest stosunku do śmierci, to jest ona niepełna i niedoskonała. Nauka starzenia się i umierania, swoista pedagogika śmierci winna być ważnym składnikiem filozofii praktycznej czyli takiej, która będzie uczyła konkretnych ludzi jak zmierzać do kresu życia.
Filozofia zatem powinna być sui generis narzędziem zbawienia i wyzwolenia od zła, w tym także od zła śmierci.
Takie poglądy głosił mój mistrz, najważniejszy filozof XX wieku, Ludwik Wittgenstein. Nie zawsze będę się z nim zgadzał w tych rozważaniach. Naturalny koniec życia ludzkiego złem nie jest, ale celem do którego winniśmy zmierzać będąc do niego odpowiednio przygotowani. Takie przygotowanie zapewni nam uprawianie filozofii rozumianej czasami jako medycyna duszy i uwolnienie umysłu od mało znaczących i fikcyjnych problemów. To tylko mała część filozofii-jej zadania i cele są znacznie szerzej zakrojone, aniżeli rozważania o śmierci i przemijaniu. Skoro jednak dla człowieka jest to temat ważny, niemal kluczowy, to nauka ta nie może pomijać tej problematyki. Jest to egzystencjalny wymiar filozofowania w dużej mierze oparty na praktycznych doświadczeniach każdego człowieka, a już szczególnie genealoga.
My, genealodzy w naszych poszukiwaniach nieustannie napotykamy na problematykę przemijania oraz śmierci. Budując skomplikowane drzewa genealogiczne obcujemy bezustannie z łańcuchami pokoleń ludzi, którzy odeszli na zawsze. Napotykamy rodziny, w których umierały małe dzieci i często z 8-10 do wieku dojrzałego dożywało jedno będąc już wówczas z reguły sierotą. Są tego liczne przykłady na tych stronach, jest także analiza ogromnej śmiertelności dzieci w wieku XIX. W naszych poszukiwaniach trafiamy na testamenty i inne akty ostatniej woli tych, którzy odeszli świadczące o przygotowaniach do opuszczenia tego świata, przynajmniej w sferze materialnej. Sferę duchową zapewniała od wieków religia ze swą koncepcją zbawienia i przejścia do życia wiecznego połączoną z określoną obrzędowością. Nie wszystkim to rytualne podejście wystarcza, nie wszystkich uwalnia od lęku przed kresem życia.
Szczególne rytuały towarzyszyły śmierci ludzi we wczesnym średniowieczu. Pamiętamy, jak umierali rycerze w "Pieśni o Rolandzie", rycerze arturiańscy czy bohaterowie poematu o Tristanie. Oni z reguły mają czas na przygotowanie się do śmierci. "Wiedzcie, że i dwóch dni nie przeżyję" powiada Gawain, dzielny rycerz króla Artura. Zraniony zatrutą strzałą Tristan "uczuł, że życie zeń ucieka. Zrozumiał, że trzeba umrzeć". Pobożni mnisi także wiedzieli, że zbliża się śmierć i nie tylko oni. Ludzie średniowiecza żyli w bliskości ze śmiercią i kornie się jej poddawali. Starców 50-letnich wyszydzano za zbytnie przywiązanie do życia, a nie godzących się na rychłą śmierć uważano za szaleńców. Wszyscy jednak wiedzieli, kiedy ich godzina nadchodzi i wtedy bez pośpiechu, ale i bez ociągania się, w samą porę umierali.
Na przestrzeni stuleci mentalność ta uległa zasadniczym zmianom. Cytuję na jednej z tych stron słowa Sandora Maraia "Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora". Odpowiadają one dokładnie modelowi wczesnego średniowiecza, ale są to słowa 89-letniego samobójcy. Czyli człowieka, który osiągnął wiek niewyobrażalny dla ludzi tamtej minionej epoki, ale nie ma już przeczucia nadchodzącej śmierci. Nie ma, bowiem mieć nie może. Był bowiem świadkiem długiego umierania swej żony, której współczesna medycyna przedłużała nieświadome już życie i nie zamierzał odchodzić w ten sam sposób. Wolał umrzeć na własnych warunkach i w przez siebie wyznaczonym czasie z tego prostego powodu, że chciał odejść przygotowany w pełni świadomy chwili ostatniej. Nie chorował i nie cierpiał na depresję-jego czyn był wykalkulowany na zimno i precyzyjnie wykonany.
Nie zamierzam tutaj wkraczać w pułapkę zagadnień eutanazji czy samobójstw jako takich, aczkolwiek rozważania Wittgensteina na temat odbierania sobie życia będą wymagały powrotu do tego tematu. Każdemu jednak należy się dobra śmierć, czyli najlepiej w gronie najbliższych, a nie w wieloosobowej sali szpitala czy kliniki. Jej elementem jest także nie stosowanie uporczywej terapii i nie przedłużanie życia w przypadkach beznadziejnych. To dzieje się w praktyce, ale przecież nie zawsze. Mówi o tym swoisty dekalog, czyli "Prawa Człowieka Umierającego" będący jednak w większości zbiorem postulatów.
Jednak to nie medyczne rozważania są moim celem, choć pamiętać trzeba o takich zagadnieniach jak: transplantologia (przeszczep mózgu jest już możliwy), stany wieloletniej śpiączki czy w ogóle o deontologii tego zawodu. Znamy wiele przykładów, gdzie dostęp do elementarnej opieki medycznej jest dla ludzi słabiej sytuowanych ograniczony, kolejki do świadczeń specjalistycznych sięgają granic absurdu, a pieniądz decyduje o zdrowiu i często o życiu także.
Nie interesują mnie bieżące spory polityczne o ochronę każdego życia w każdej jego fazie. Cechuje je brak jasnych definicji, fanatyzm religijny i chęć postawienia za wszelką cenę na swoim. A przecież codziennie rodzą się potwornie zniekształcone niemowlęta pozbawione mózgu lub bez wykształconego przewodu pokarmowego. Ratowanie ich w myśl nienaruszalnych dogmatów prowadziłoby do olbrzymich kosztów, a skutkiem byłaby w każdym przypadku śmierć. To samo dotyczy utrzymywania przy życiu chorych w stanach wegetatywnych (przypadek Terry Schiavo) za pomocą skomplikowanej maszynerii. Nie ma jednej, uniwersalnej definicji eutanazji, która byłaby uznana przez lekarzy, prawników i filozofów. Samo pojęcie eutanazji zostało na tyle skompromitowane, że w krajach zachodnich używa się dość enigmatycznego synonimu tzn. określenia "pomocy w umieraniu". Bowiem pomagać w odejściu trzeba rzecz jednak w tym, że niezwykle trudno zakreślić granice tej pomocy.
Zmierzam do pewnych uogólnień, z dala od politycznej wrzawy i nędzy naszej opieki medycznej. Dlatego myśl Wittgensteina będzie mi w tych rozważaniach niezwykle pomocna.
Teza 6.4311 Traktatu logiczno-filozoficznego Wittgensteina mówi, że śmierć nie jest zdarzeniem w życiu. Śmierci się nie doznaje, nie przeżywa. To epikurejski jeszcze pogląd, że póki jestem to śmierci nie ma, a gdy odejdę śmierć mnie już nie dotyczy. Ale sens tej tezy jest u tego filozofa zgoła odmienny. Czym jest bowiem owo "zdarzenie się śmierci"? Z jednej strony mamy proces umierania prowadzący do śmierci, a z drugiej fakt bycia umarłym. Zdarzeniem śmierci jest więc to, co dokonuje się pomiędzy umieraniem, a byciem umarłym nie należąc do żadnego z nich. Proces umierania bezspornie należy jeszcze do życia, ale jego zaistnienie nie jest wcale konieczne. Człowiek może wyparować w eksplozji nowojorskiego World Trade Center i jest to zdarzenie liczone w ułamkach sekund, a nie proces. Z drugiej strony człowiek chory na nowotwór umiera przez wiele miesięcy, ale przecież sam proces umierania-ta ostatnia faza procesu choroby-pojawia się i jest widoczny dopiero na kilka, kilkanaście dni czy godzin przed śmiercią. Przejście stanu chorobowego w stan nieodwracalnej agonii-oto początek procesu umierania. Kiedy natomiast proces umierania dobiega kresu? Czy jest to moment absolutnie ostatniego zdarzenia w życiu (ostatni oddech), czy też jest to chwila, gdy ustają wszelkie objawy życia? Przyjęcie tej pierwszej ewentualności zaprzeczałoby tezie Wittgensteina. Zdarzeniem śmierci byłby więc ów trudno uchwytny stan pośredni przedstawiony wyżej, moment w swej istocie niepowtarzalny i jednorazowy (nieodwracalny) i już do życia nie należący. Mówiąc bardziej obrazowo jest to chwila, gdy wsiadamy do łodzi Charona, ale jeszcze nie płyniemy na drugą stronę Styksu do Hadesu. W chwili, gdy łódź zaczyna płynąć mamy już do czynienia z byciem umarłym.
Bardzo ważne spostrzeżenie zmarłego niedawno Ryszarda Kapuścińskiego w jego LAPIDARIUM VI:
"Z wiekiem między tobą, a otaczającym cię rzeczywistością zaczyna pojawiać się jakaś materia oddzielająca, izolująca. Gorzej przez nią widzisz, gorzej słyszysz i przede wszystkim-słabiej odczuwasz. Z początku jest ona cienką, przezroczystą mgłą przez którą wiele prześwituje, ale z czasem mgła ta gęstnieje, zaczyna tężeć. Przemienia się w ciężką zasłonę, wreszcie w grubiejącą ścianę, przez którą nic już nie widać i nie słychać."
Słowa te Kapuściński zapisał pod datą 19 kwietnia 2003 roku, czyli na niespełna 4 lata przez swoją śmiercią. Świadczą one o tym, że był świadomy procesu przemijania i potrafił go w sposób niezwykle trafny wyrazić. I nie miał na myśli naturalnego, fizjologicznego pogarszania się wzroku czy słuchu, lecz degradację zdolności odczuwania rzeczywistości. Tak to faktycznie się dzieje zarówno z powodu czynników chorobowych, ale głównie z powodów psychicznych. Nie jesteśmy już w stanie odbierać wszystkich sygnałów z otaczającego nas świata, szum informacyjny przytłacza nas i tracimy zdolności odcedzania z niego rzeczy ważnych, a także ich analizowania, dalej: rozumienia.
W końcowych tygodniach czy miesiącach życia pole świadomości zawęża się dramatycznie, owa "ciężka zasłona" zamienia się stopniowo w mur, ścianę przez którą coraz mniej widzimy zdarzeń rzeczywistych. Jako rekompensatę tego stanu mózg produkuje obrazy z odległej nieraz przeszłości, cofa nas do czasów, młodości, dzieciństwa.
Proces przemijania należy więc rozumieć w tym ujęciu, jako pojawienie się owej cienkiej na początku mgły. Może to nastąpić równie dobrze w wieku 30, 40 czy 80 dopiero lat. To kwestia bardzo indywidualna, ale w przypadku naturalnej śmierci fazy końcowe powstawania odgradzającej nas od świata ściany są bardzo widoczne.
W innym miejscu Wittgenstein powiada, że "śmierć nie jest faktem w świecie". O ile w stwierdzeniu poprzednim "śmierć nie jest zdarzeniem w życiu" mamy element subiektywny, odnoszący się do życia jednostkowego, to teza druga uogólnia jak gdyby pojęcie śmierci. Fakt to istnienie stanu rzeczy, ogół stanów rzeczy to rzeczywistość. Ale w konstrukcji Traktatu... mamy do czynienia z faktami pozytywnymi (tymi, które zachodzą w świecie) i negatywnymi (tymi, które pozostają potencjalną, ale niezrealizowaną możliwością). Śmierć zatem to fakt negatywny nie powodujący istnienia stanu rzeczy. A jednak tracimy naszych bliskich i znajomych w wyniku owych "faktów negatywnych", jakże zatem śmierć nie jest faktem w świecie skoro ją codziennie obserwujemy? Czy owa konstrukcja filozoficzna powstała w późniejszym okresie życia tego filozofa da się obronić? Cofnijmy się do dalszego ciągu przytoczonej na wstępie tezy 6.4311: "Jeżeli przez wieczność rozumieć nie nieskończony czas, lecz bezczasowość, ten żyje wiecznie, kto żyje w teraźniejszości.
Życie nasze tak samo nie ma kresu, jak nasze pole widzenia-granic"
Czyżby zatem powrót do solipsyzmu? Jeśli tak to byłby solipsyzm transcedentalny, a człowiek -podmiotem metafizycznym. "Świat jest moim światem"-jestem zarówno jego centrum, jak i granicą. W sensie podmiotowym (ja, jako świadoma istota) utrata życia to moja śmierć i do świata w tym znaczeniu należeć nie może. Mój świat się skończył. Natomiast w sensie przedmiotowym śmierć to fakt należący do tego świata. Utrata życia to zniszczenie danego stanu rzeczy, a nie śmierć w znaczeniu osobowym niezależnie od tego, jak ją indywidualnie postrzegamy.
Podmiotowo "ze śmiercią świat się nie zmienia, lecz kończy", a ja (podmiot) jestem granicą świata.
Mamy zatem analogię z wcześniejszą definicją śmierci, która zachodzi pomiędzy ostatnim zdarzeniem należącym do życia, a początkiem stanu bycia umarłym. Tutaj mamy istnienie podmiotu-życie i jego nieistnienie-czyli stan bycia umarłym. Ten ostatni jest czasowo nieograniczony, trwa zawsze i nie może być utożsamiany ze śmiercią, jako utratą istnienia. Jesteśmy coraz bliżej zdefiniowania śmierci i momentu jej wystąpienia. Jest ona pewnym zdarzeniem zachodzącym poza życiem, zniknięciem stanu rzeczy, który wcześniej istniał. Jest to zdarzenie momentalne i jednorazowe niemierzalne w jednostkach czasu ziemskiego. A więc śmierć jest rodzajem odrębnego bytu-istnienia polegającym na całkowitej utracie istnienia. Jest to stanowisko paradoksalne i niezgodne z logiką wywodów Wittgensteina, ale odpowiadajace koncepcji, którą będę się starał udowodnić w dalszej części tych rozważań.
Niezgodne także z poglądem Heideggera, który twierdził, że śmierć nie posiada charakteru intelektualnego, nie poszerza naszej wiedzy. Jest niewytłumaczalna, skandaliczna, przypadkowa, choć zarazem konieczna. Śmierć pozbawia nas wyboru, burzy sens, ujawnia, że moje życie nie miało żadnej racji. Takie poglądy zdecydowanie odrzucam. Bliższe są mi przemyślenia prof. Barbary Skargi, która nie pisze wprost o śmierci, lecz snuje rozważania o skończoności. Ale dla niej śmierć to absolutna tajemnica. "Gdy przyjdzie do mnie , nic o niej innym powiedzieć nie będę mogła. Jest widocznie momentem najgłębszej samotności, zerwaniem wszystkich kontaktów, zerwaniem nagłym i nieodwracalnym, którego sensu nie da się wypowiedzieć".
Z równą łatwością możemy sobie wyobrazić sytuację, w której śmierci wcale nie ma, skoro nie jest zdarzeniem w życiu, ani też faktem-czy raczej zdarzeniem- w świecie. Praktyczny ogląd rzeczywistości wskazuje jednak, że moja śmierć należy do mego życia, jako zdarzenie przyszłe i nieuchronne. Nie potrafimy jeszcze świadomości, uczuć i pamięci przenosić na dyski komputerów, nie możemy pozbyć się zawodnej i starzejącej się powłoki cielesnej bez całkowitej utraty jednostkowej tożsamości osobowej. Mogę nawet opisać swoją śmierć, jako zdarzenie przyszłe. Tak więc paradoks nie istnienia w ogóle śmierci nie da się w żaden sposób obronić. Śmierć ujmowana z perspektywy podmiotu nie jest tylko zdarzeniem konstytuującym życie tegoż podmiotu.
Śmierć może jednak mieć charakter nierealny, jeśli uwierzymy iż nie jest absolutnym kresem istnienia, a formą inicjacji do nowej postaci życia. Byłoby to jednak wkraczaniem na teren zastrzeżony dla teologii lub metafizyki.
Stojąc na gruncie filozofii możemy co najwyżej zgodzić się z poglądem, że życie w teraźniejszości jest życiem wiecznym w którym śmierci nie ma, gdyż występuje ona poza obszarem naszego świata. Nie można jednak całkowicie odrzucić poglądu, że w materialnym Wszechświecie w wyniku miliardów lat ewolucji wykształcił się rodzaj świadomości, której ludzie są wytworami powstałymi dla oglądu owej świadomości z zewnątrz. Jako jednostka jesteśmy zatem cząstką tej wiecznotrwałej, ale jednak skończonej świadomości zarówno żyjąc cieleśnie, jak i po śmierci fizycznej.
Jako jednostkowa istota ludzka tworzymy swoją wieczną, ale jednak skończoną teraźniejszość. Po śmierci fizycznej powracamy do stanu pierwotnego tracąc swoją ludzką podmiotowość, ale zyskując podmiotowość globalną mierzoną niezliczoną ilością Wszechświatów. Już istniejących i tych, które dopiero powstaną. Podmiot zlewa się z przedmiotem tworząc pewien model metafizyczno- kosmologiczny, w którego szczegóły nie chciałbym dalej wnikać. Pisałem o nim w innych miejscach.
Koncepcja ta jest mi osobiście najbliższa, a poza tym może zadowolić i deistów (brak jedynie zgody na skończoność), czy wyznawców buddyzmu.
Wittgenstein nie pozwala nam jednak na tak daleko idące spekulacje wołając w tezie 7 Traktatu..."O czym nie można mówić, o tym trzeba milczeć". Śmierć nie jest bowiem zmianą, lecz kresem świata, siłą która ostatecznie nas unicestwia, ale tylko jako jednostki ludzkie.
Jak więc należy żyć, aby śmierci się nie obawiać i powitać ją z radością? "Strach przed śmiercią jest najlepszym znakiem fałszywego, tzn. złego życia"-uczy nas Wittgenstein. Czy religia jest tu jedyną możliwością? Mówi się, że wiara jest neurologicznie wbudowana w nasz mózg i musimy mieć Boga-wyimaginowanego ojca, przyjaciela i powiernika. Tej neurologicznej luki ponoć nic innego zapełnić nie może tylko Bóg, jako taki lub jego idea. Nie jest to prawdą. Lukę tą zapełnić może równie dobrze nauka, sztuka czy miłość do realnego świata nie oparta na wierze w życie pozagrobowe. Ale takie funkcje religii jak pocieszenie i ukojenie tak niezbędne w obliczu śmierci, trudno zastąpić czymś innym. Co można dać umierającym w bólu, ludziom którzy stracili nagle najbliższych? Odpowiada na te pytania Richard Dawkins w swej głośnej książce "Bóg urojony". Podaje on przykłady pocieszenia w aspekcie fizycznym (ulgi w cierpieniu) oraz w aspekcie psychologicznym. Ten drugi rodzaj polega na pocieszeniu poprzez odkrycie nowych faktów lub spojrzenie na znane fakty z innej perspektywy.
Szekspir pisał o siedmiu stadiach życia, z których każde kończy się "śmiercią", gdy przechodzimy z jednego etapu życia w drugi. Z tej perspektywy umieranie starego człowieka niewiele różni się od powolnych i stopniowych "śmierci", które ma już za sobą. Mark Twain natomiast inaczej poradził sobie z lękiem przed śmiercią pisząc: "Nie boję się śmierci. Nie żyłem przez miliardy lat, zanim się urodziłem i nie czułem z tego powodu żadnego dyskomfortu." Ten sam Dawkins w książce "Rozplatanie tęczy" powiada:"Umrzemy i to czyni z nas szczęściarzy. Większość ludzi nigdy nie umrze ponieważ nigdy się nie narodzi. Ludzi, którzy potencjalnie mogliby teraz być na moim miejscu, ale w rzeczywistości nigdy nie przyjdą na ten świat, jest zapewne więcej niż ziaren piasku na arabskiej pustyni."
Nieco bardziej drastycznie przedstawił swoje stanowisko Bertrand Russell w eseju "What I Believe":
"Wierzę w to, że gdy umrę zgniję i nic nie pozostanie z mojego ego. Nie jestem już młody i kocham życie, ale uznałbym, że wart jestem tylko wzgardy, gdybym drżał z lęku na myśl o nieistnieniu."
Można umrzeć będąc szczęśliwym, ale by tego szczególnego stanu dostąpić należy wpierw szczęśliwie żyć pamiętając, że żyjemy wiecznie, że życie to bezczasowa teraźniejszość. Skoro bezczasowa to i szczęście winno trwać wiecznie, a więc mamy obowiązek życia w szczęściu. W naszej osobistej wieczności doświadczamy wielu stanów dalekich od poczucia owego wszechogarniającego szczęścia zachodzi więc pytanie, czy można skutecznie dążyć do szczęścia i jak je ostatecznie osiągnąć? Czym w ogóle jest szczęście i jak je zdefiniować? Na te trudne pytania postaram się odpowiedzieć podążając tropem myśli Ludwika Wittgenteina.
"Nie można powiedzieć więcej niż: żyj szczęśliwie"
Nakaz ten jest imperatywem absolutnym i bezwarunkowym z którego realizacji nikt nie może być zwolniony. Szczęście jest zatem fundamentem etyki, ale ogólność tego założenia powoduje, że jest ono nakazem formalnym. A to oznacza brak określenia sposobów konkretnego działania czy drogi życiowej, która miałaby prowadzić do szczęścia. Na gruncie tej szczególnej etyki dobro i zło nie istnieje, liczy się tylko to, czy jesteśmy szczęśliwi. I nie ma tu stanów pośrednich tzn., że albo jestem szczęśliwy, albo jestem nieszczęśliwy.
Brak definicji szczęścia zastąpimy w dalszych rozważaniach opisami polegającymi na rekonstrukcji koniecznych warunków do zaistnienia stanu szczęścia.
"Tylko ten, kto żyje w teraźniejszości jest szczęśliwy."
Ten warunek rozumie Wittgenstein, jako życie w bezczasowej teraźniejszości, które stanowi przezwyciężenie życia ściśle limitowanego czasem. Życie zmienne i w każdej chwili zniszczalne jest oczywistym zaprzeczeniem szczęścia. Człowiek w tym stanie nie jest jednak a priori nieszczęśliwy, a jedynie cechuje go brak szczęścia.
Konieczne jest więc wyzwolenie się z niszczącej mocy czasu, co nie oznacza życia w taki sposób, jakby czas nie istniał. Trzeba osiągnąć taki stan wewnętrzny z perspektywy którego czas rzeczywiście przestaje istnieć. Tylko w ten sposób możemy doznać wiecznego szczęścia, ale nie w sensie wieczności mającej nastąpić po śmierci, lecz jak najbardziej w życiu doczesnym. Jak więc realizować wieczne szczęście w życiu doczesnym? Czy potrzebna jest nowa religia, która określiła by nowe reguły postępowania? Z pewnością nie. Żyjąc tylko dniem dzisiejszym, koncentrując się na przyziemnych, bieżących obowiązkach i skupiając się na aktualnym działaniu nie zauważamy upływu czasu. Przeszłość nasza to czas miniony, nic tam zmienić nie możemy i nie powinna nas ona obciążać. Przyszłość to stan, który nas nieuchronnie czeka, a więc powinniśmy żyć teraźniejszością z dnia na dzień bez zauważania upływających chwil, lecz doświadczając ich ciągłego trwania. Nie ma sensu borykanie się z przeszłością, czy też układanie naszego bieżącego życia tak, aby zrealizować pewne cele, które spełnić się mogą w odległej przyszłości. Pisząc internetowy blog dotykamy jedynie chwili bieżącej, dajemy jej świadectwo i żyjemy dalej. Trwamy, gdyż pełnia istnienia polega na czystym trwaniu.
Stan ten zbliża nas do buddyjskiego oglądu świata poprzez kontemplację bezczasowego absolutu i oderwanie się od rzeczywistości. Daje to gwarancję partycypacji w wieczności już teraz i zapowiedź pełnego zjednoczenia po śmierci. Zgodnie z naukami Buddy szczęście wieczne byłoby osiągalne już w życiu doczesnym. Nie wydaje mi się słuszna taka interpretacja idei Wittgensteina, choć jest ona kusząca gdyż prowadzi do buddyjskiego oświecenia. Filozof ten daleki jest od mistyki, a jeśli już to jego mistyka nie ma charakteru religijnego. To co mistyczne, to raczej synonim tajemnicy niewyrażalnej w języku faktów.
Nie możemy jednak pominąć tych elementów filozofii zen, które doskonale pasują do omawianej tu koncepcji. W tej filozofii jaźń jednostkowa jest jedyną rzeczywistością. Wszelkie przejawy obiektywnie istniejącej rzeczywistości są tożsame z jaźnią jednostkową. Nie oznacza to, że cały świat jest jedynie projekcją jaźni. Jak pisze Nishida: "jaźń jest buddą, budda jest jaźnią" (budda to jaźń oświecona), ale świat jako taki istnieje poza jaźnią. Nie jest tylko złudzeniem, ale będąc jednocześnie elementem jaźni jednostkowej zachowuje swoje odrębne cechy. Nie miejsce tutaj na objaśnianie tych problemów stosując logikę paradoksu, choć przecież w świetle logiki formalnej teoria jaźni jednostkowej, jako jedynej rzeczywistości jest absurdalna. Istotne jest są punkty styczne z tezami Wittgensteina, a więc bezczasowe trwanie w teraźniejszości zbliżone z swym znaczeniu do stanu jaźni oświeconej.
Jeśli więc określimy szczęście, jako stan trwałego zadowolenia z akcentem na trwałość, to zbliżymy się bardzo do tak poszukiwanej definicji. To jednak tylko namiastka absolutnego i niezmiennego trwania charakterystycznego dla szczęścia. Trwałość prawdziwego szczęścia oznacza wykroczenie poza czas, natomiast trwałość zadowolenia redukuje się do trwania przez dłuższy czas.
"Wiesz, co musisz robić, aby żyć szczęśliwie."
Zbliżając się do ostatecznej definicji szczęścia dochodzimy do stwierdzenia, że jest to stan pozbawiony wszelkich trosk i niepokojów, a zatem pozbawiony także lęku. Brak lęku i nadziei jest naturalnym skutkiem osiągnięcia stanu istnienia bezczasowego z którego zostały wyeliminowane wszelkie troski o przeszłość i przyszłość. Życie w wiecznej teraźniejszości to życie bez strachu i bez nadziei. Zakładając możliwość odmiany losu włączamy czas, a życie szczęśliwe jest pozaczasowe.
Czy jednak intelektualne poczucie satysfakcji z własnego życia (z wykluczeniem odniesień do hedonizmu) to szczęście? Z pewnością nie, gdyż takie uczucie zadowolenia wewnętrznego danej osoby ma charakter subiektywny. Szczęście tymczasem jest stanem doświadczanym wprawdzie przez podmiot, ma jednak charakter obiektywny, stanowi bowiem określony sposób istnienia osiągnięty przez człowieka. Ten szczególny stan podmiot może także odczuwać i rozpoznawać, ale sam stan szczęścia pozostanie obiektywny. Reasumując szczęście jest stanem ontycznym (ontyczny- odnoszący się do realnej istoty, do istnienia, bytu), zadowolenie natomiast stanem psychicznym. Szczęście jest trwałe, zadowolenie przemijające.
Dążąc do stanu bezczasowego szczęścia pozbyć się musimy całkowicie lęku. Co to oznacza i jak zdefiniować lęk, aby skutecznie go się pozbyć? Nakaz "żyj szczęśliwie" to także imperatyw "nie lękaj się niczego". To, co najważniejsze w tych rozważaniach to droga do stanu postulowanej doskonałości, w trakcie której musimy stopniowo pozbywać się lęku rozumianego jako obawy o pogorszenie aktualnego stanu, zwłaszcza utraty już osiągniętej równowagi. Kiedy bowiem stan szczęścia zostanie osiągnięty zakaz lęku stanie się bezprzedmiotowy, nie będzie już obowiązkiem, lecz faktem.
Wyeliminowanie zatem lęku przez przeszłością i przyszłością to jeden z najważniejszych elementów drogi ku stanowi oświecenia. Jest to zarazem warunek, jak i skutek występujący po osiągnięciu celu.
"Lasciate ogni speranza-nadzieja"
Nadzieja nie jest stanem negatywnym, ani pozytywnym, jest ona oczekiwaniem na poprawę losu. Jeśli doświadczamy stanu nadziei oznacza to, że stan bezczasowej szczęśliwości nie został jeszcze trwale osiągnięty.
Kiedy nasz cel ostatecznie zostanie zrealizowany nie będzie już miejsca na nadzieję. "Pozbądź się wszelkiej nadziei"-te słowa Dantego nie oznaczają tutaj rozpaczy w obliczu otchłani piekielnych, lecz są synonimem imperatywu "żyj szczęśliwie". Oznaczają także postawę obojętności wobec uroków świata, wyrzeczenie się różnorodnych hedonistycznych pragnień i pożądań. W bardziej ludzkim znaczeniu mamy do czynienia ze wskazówką, aby podążając drogą ku doskonałości akceptować to, co przynosi nam los.
W życiu samego Wittgensteina, w jego zapiskach i notatkach znajdziemy wiele przykładów jego własnej drogi. On nie uprawiał filozofii, on żył jak filozof i własnym przykładem pokazał nam jaką drogą należy podążać ku doskonałości. Tak naprawdę przecież filozofia nie jest nauką, która posługuje się obserwacją i eksperymentem.
Teorie filozoficzne są wytworami wyobraźni oferując nam proste obrazy, które czynią nas ślepymi na złożoność języka. Wittgenstein wraca do podstaw, uczy nowej filozofii nie tylko w sali wykładowej, ale na przykładzie własnego życia. Starzenie postrzegał dość osobliwie:
"W miarę, jak się starzeję, staję się coraz bardziej krótkowzroczny logicznie. Moja siła do spójnego oglądu spraw zanika. A moja myśl ma coraz krótszy oddech.
Zadanie filozofii polega na tym, aby uspokajać umysł w kwestii nic nieznaczących pytań. Kto nie ma upodobania do takich pytań, ten nie potrzebuje filozofii."
"Masz niewłaściwe pojęcie, jeśli oburzasz się na los"
Zadowolenie z własnego losu powinno być pierwszym przykazaniem mądrości. Akceptacja losu nie powinna jednak polegać na biernym podporządkowaniu się biegowi wypadków, lecz na takim ich przyjęciu, który daje człowiekowi zadowolenie. A więc bez konformizmu, bez płynięcia z prądem wydarzeń, bez ślepej zgody na wszystko co nas spotyka, ale po osiągnięciu pewnego stanu uważanego przez podmiot za zadawalający-jego pełna akceptacja. "Bądź w zgodzie ze światem" to synonim imperatywu "żyj szczęśliwie". Ten świat jest przecież moim światem i nie akceptując go stanę w sprzeczności z samym sobą.
"Droga ku szczęściu"
Czy osiągnięcie wszystkich wymienionych tutaj celów jest dla nas w ogóle możliwe? Jaka droga, czy może drogi, prowadzą do celu? "Człowieka nie można od ręki uczynić szczęśliwym "-pisał Mistrz, musi on sam zmienić swoją postawę wobec świata, zwłaszcza wobec czasu. Wskazuje nam on trzy drogi, choć wiemy iż może ich być nieskończenie wiele. Jedną z nich jest kontemplacja wiecznej struktury świata, która pozwoli wyzwolić się z niszczącego upływu czasu. To droga trudna i wymagająca znacznego wysiłku intelektualnego. Ja sam postrzegam świat, a więc czas i przestrzeń kwantowo. Jak przejść z kwantowego oglądu świata do stanu bezczasowości -oto pytanie na które będę musiał sobie dopiero odpowiedzieć. Inną drogą może być kontemplacja estetyczna rozumiana jako odsłonięcie absolutnej wartości piękna. Przedmiot takiej kontemplacji musimy sobie odszukać sami. I wreszcie inny przykład drogi to chrześcijański ideał miłości pozbawiony jednak obietnicy życia wiecznego po śmierci (a więc raczej heretycki), a eksponujący osobę i sposób życia Chrystusa polegający na akceptacji cierpienia.
Idąc jedną z miliona dróg doznamy w końcu jednorazowego i radykalnego nawrócenia. Objawienie to nastąpi nagle i pozostanie trwałe na zawsze. Wcześniej jednak musimy skłonić naszą wolę do porzucenia potocznego obrazu świata i zastąpienia go obrazem świata bezczasowego i trwałego. Od tego szczególnego momentu zaczniemy postrzegać nasze życie jako sensowne, wewnętrznie usprawiedliwione i szczęśliwe, nie potrafiąc nawet zrozumieć, na czym polega życie nieszczęśliwe.
W rozważaniach tych zagadnienie lęku przed śmiercią jest z pewnością kluczowe i z tego powodu zostanie ono omówione szczegółowo na bazie wyznawanej filozofii i osobistych przeżyć Mistrza.
Narazie jednak powrócę do definicji śmierci w sensie medycznym, albowiem panuje tutaj niemałe zamieszanie wśród naukowców. Jedno jest tutaj pewne-nigdy nie umieramy w całości i jednocześnie. Mam dziś śmierć pojedynczej komórki, śmierć narządów, śmierć biologiczną, kliniczną oraz śmierć pnia mózgu. Wszystkie te stany przenikają się wzajemnie, a ich definicje są wzajemnie sprzeczne. Medycyna nie potrafi zrozumieć istoty życia, a co za tym idzie nie jest w stanie poprawnie zdefiniować pojęcia śmierci.
Anatomia i fizjologia to jedynie zewnętrzne przejawy istnienia człowieka. Istota ludzka istnieje jednak także na poziomie kwantowym zgodnie z tezą prekursora tego poglądu prof. Sedlaka. Zamiast określonych procesów fizjologicznych mamy na tym poziomie do czynienia ze zjawiskami kwantowo-mechanicznymi, a więc z międzymolekularnymi przejściami tunelowymi oraz z kwantową emisją fotonów i fononów. Kwantowy charakter budowy organizmu człowieka powoduje, że żyje on w statystycznym wymiarze w którym stanowi np. życia czy nie-życia odpowiada wiele stanów pośrednich. Mówiąc inaczej każda molekuła i każda komórka ma wiele możliwych historii, które muszą lub nie muszą się zdarzyć. Kiedy człowiek ostatecznie umrze jego organy po przeszczepie mogą jeszcze długie lata żyć w innym człowieku, ich kwantowa historia wypełni się dopiero po śmierci drugiego nosiciela.
Nowoczesna kwantowa teoria materii mówi o właściwościach tzw. materii skondesowanej. Prof. Sedlak głosząc swoje teorie w latach 60 i 70 XX wieku zbyt daleko wyprzedzał czas i dlatego nigdy jego teorii wyłożonych w licznych pracach nie uznano. Dziś można powiedzieć, że istota ludzka spełnia warunki materii skondensowanej, czyli wzajemnego oddziaływania wielkiej ilości cząstek. Dalecy jesteśmy od rozwiązania podstawowych równań kwantowych dla takiego układu, ale dla tych rozważań wystarczy pierwotne założenie o kwantowym charakterze istot żywych, a w szczególności człowieka.
Pisał tak prof. Sedlak:
"Człowiek zawiera przeciętnie 70 kilogramów białkowego półprzewodnika o właściwościach piezoelektrycznych. Jest to półprzewodnik niejednorodny, występują w nim zjawiska elektroniczne na płaszczyznach nieciągłości, np. w postaci zagęszczenia ładunków. Nieciągłość półprzewodnikowej masy jest posunięta jeszcze dalej, całość jej jest bowiem zdezintegrowana na co najmniej 3,4x10^13 komórek, nie licząc komórek mózgu "
Dalej Sedlak z poziomu bioelektronicznego schodzi do poziomu kwantowego. Czym jest więc "kwant życia"? Na tak postawione pytanie nie ma odpowiedzi, gdyż nie istnieje jakaś najmniejsza, niepodzielna cząstka życia. Samo użycie przymiotnika "kwantowy" implikuje, że dany problem należy rozpatrywać zgodnie z regułami, które obecnie stosuje się do układów o skwantowanych właściwościach.
Medycyna dla oceny stanu świadomości istoty ludzkiej stosuje tzw. skalę Glasgow. Pisząc te słowa mam w tej skali 15 punktów, a będąc całkowicie martwy będę nadal jeszcze miał 3 punkty. Śmierć bowiem dla potrzeb tej osobliwej skali definiowana jest jako szczególna forma ilościowego zaburzenia świadomości tj. pełne i nieodwracalne zniesienie kontaktu z otoczeniem. Cóż, osoby w stanie wegetatywnym też mają zniesiony kontakt z otoczeniem, a jednak żyją. A właściwie, podobnie do słynnego kota Schroedingera, są jednocześnie żywi i martwi! Tak więc tylko całkowita i nieodwracalna śmierć mózgu może być tożsama ze śmiercią człowieka. Jeśli z mózgu wyodrębnimy sam pień mózgu czy też korę to przekonamy się, że umierają one w różnym czasie i w różnym stopniu. Najbardziej wrażliwa na niedotlenienie jest kora i ona ginie pierwsza, acz człowiek bez niej może nadal żyć, choć tylko wegetatywnie. Martwica pnia mózgu to ostateczny kres możliwości organizmu-punkt bez powrotu. Człowiek ze zniszczonym pniem mózgu nigdy nie odzyska zdolności do samodzielnego utrzymywania jedności funkcji. Medycznie i prawnie będzie więc martwy, a jego organy będą mogły być pobrane do transplantacji.
Dokładne określenie momentu śmierci pnia mózgu jest jednak niesłychanie trudne. Musi bowiem nastąpić całkowity zanik odruchów pniowych (rogówkowego, ruchów gałek ocznych, kaszlowego i oczno-mózgowego ). Nie zawsze jest to możliwe dlatego procedury medyczne przewidują dwa badania przez trzech specjalistów (anestezjolog, neurochirurg i neurolog) w odstępie trzech godzin.
Człowiek w tym stanie żyje jednak nadal, o ile w funkcji oddychania zastępuje go respirator i utrzymywane jest krążenie krwi. Żyje faktycznie i prawnie, bowiem do czasu wpisania w akcie zgonu daty i godziny zejścia posiada zdolność prawną. Funkcje obumarłego pnia mózgu może na krótki czas przejąć inna część mózgu, mniej wrażliwa na niedotlenienie. Sam pień mózgu może też przejść w stan hibernacji podtrzymując swoje funkcje w sposób niezauważalny na podstawie samych tylko odruchów. Tak więc medycyna nigdy do końca nie odpowie nam na pytanie kiedy człowiek jest naprawdę martwy i co gorsza nie określi momentu przejścia ze stanu życia do stanu ostatecznej śmierci. I z tym-jak na razie-musimy się niestety pogodzić. Śmierć następuje bowiem na niedostępnym jakimkolwiek badaniom poziomie kwantowym. Oznacza to, że zanika w jednym momencie umowne "pole życia", a fizjologiczne objawy tego faktu są bardzo różne i nie jednoznaczne. Wszystko to dzieje się w skali Plancka i długo jeszcze nie będziemy mieli instrumentów, aby pole życia skwantować, wyliczyć i pomierzyć.
Umowne "pole życia" nie znika jednak ostatecznie, jest to tylko zmiana stanu kwantowego w wyniku której nasza powłoka cielesna na tym świecie ulega stopniowej destrukcji. Nie możemy jednak wykluczyć, że samo pole nie ginie, a istnieje dalej w alternatywnej rzeczywistości. Naturalnie ja, jako podmiot jestem granicą świata o czym mówiliśmy wcześniej, nie ma więc mowy o dalszym trwaniu w jakiejkolwiek formie.
Przejdę teraz do niezwykle istotnego problemu lęku przed śmiercią będącego jednym z podstawowych wymiarów ludzkiego życia. Przebywając na froncie I wojny światowej Wittgenstein zanotował, że strach przed śmiercią jest najlepszą oznaką fałszywego tzn. złego życia. Czegoż bowiem tak naprawdę się boimy? Samego procesu umierania i cierpień z tym związanych, czy też pustki pośmiertnej?
A może przeraża nas nieuchronna skończoność naszego życia? Przecież śmierć jest faktem naturalnym i pogodzenie się z nią nie powinno sprawiać nam trudności.
Lęk Mistrza przed śmiercią odczuwany na frontach krwawej wojny narodów miał charakter egzystencjalnej trwogi nie związanej z żadnym, bezpośrednim zagrożeniem. Taki właśnie egzystencjalny niepokój uważał Wittgenstein za wpisany w ludzką kondycję. Ale Mistrz obawiał się także śmierci w sytuacji, gdy był bardzo bliski rozwiązania jakiegoś ważnego problemu badawczego. Lęk, a nawet panika, że umrze przed dokończeniem swego dzieła zdarzały mu się dość często mimo, że nie było żadnych racjonalnych przesłanek iż miałby z jakiegoś powodu umrzeć. Ten rodzaj lęku jest zupełnie obcy dla zdecydowanej większości istot ludzkich. Można go jedynie porównać do lęku rodziców, iż nie zdążą wychować i zabezpieczyć swoje dzieci.
Najczęściej bywa tak, że nie przeraża nas sama śmierć, a jej forma. Lęk ten wydaje się być całkowicie normalny, gdyż człowiek jako byt zdolny do odczuwania bólu i poniżenia ma prawo obawiać się, że nie zostanie to mu oszczędzone. W lęku przed śmiercią występuje więc pewien dualizm, z jednej strony możemy obawiać się obiektywnych okoliczności, w jakich nastąpi nasza śmierć. Z drugiej strony obawiamy się tego, jaką zajmiemy wobec niej postawę.
"Gdyby moje życie miało się teraz zakończyć niech dane mi będzie umrzeć dobrą śmiercią w jedności ze sobą". Te słowa Wittgensteina nie oznaczają daru śmierci bez cierpienia, idzie tutaj o sam akt dopełniający życie. Sposób w jaki śmierć zostanie przyjęta powinien odpowiadać osobowości umierającego. Ateista nie powinien więc wzywać księdza, a głęboko wierzący pomstować na swój los i odwracać się od Boga.
Rozważmy teraz inny rodzaj lęku-lęk przed tym, co czeka człowieka po śmierci. Filozofia na ogół uważa ten rodzaj lęku za irracjonalny. Jeśli bowiem życie przyszłe istnieje, to musi być lepsze od ziemskiego, a jeśli nie to śmierć kończy wszelkie możliwe cierpienia. Jednak w istocie obawiamy się samej śmierci, a nie zbyt krótkiego życia. Każde życie, niezależnie od tego ile trwa lat, jest zbyt krótkie, a każda śmierć, niezależnie od tego kiedy nastąpi, jest przedwczesna. Tkwi w nas więc w istocie lęk przed nicością, której wyobrazić sobie nie potrafimy przez co nieustannie towarzyszy nam egzystencjalny niepokój. Stanisław Lem na pytanie co będzie po śmierci odpowiadał, że to samo, co przed naszym narodzeniem. Mijały miliardy lat, a nas nie było przecież i miną kolejne eony, a nas znów nie będzie. Cała nasza egzystencja jest jak przelotny błysk meteorytu na wieczornym niebie.
Dlaczego zatem ten egzystencjalny, stale nam towarzyszący lęk ma być oznaką złego życia? Otóż bez wątpienia stwierdzenie to odnosi się do opisanego wyżej stanu życia wiecznego, stanu bezczasowej teraźniejszości, która jest życiem prawdziwym. Kto tej formy istnienia nie osiągnął nie zrealizował swego ostatecznego celu i w tym sensie żyje fałszywie. Jak taki stan osiągnąć w znacznym stopniu zostało tutaj przedstawione. Jednak nie każdemu dane jest doświadczenie stanięcia oko w oko z bezpośrednim zagrożeniem życia, co jest w moim przekonaniu jednym elementarnych warunków osiągnięcia stanu bezczasowej teraźniejszości. Wittgenstein nie musiał iść na front, nie musiał stawać na pierwszej linii, a uczynił to dla samego faktu bycia w stanie skrajnego zagrożenia. Wówczas uświadomił sobie przemożną chęć przeżycia, owo zwierzęce pragnienie trwania. I tylko tego rodzaju przeżycie mogło wyzwolić w nim prawdziwe oświecenie i poczucie, że żyje naprawdę uczciwie.
A jakie ma szanse przeciętny człowiek w dzisiejszych czasach? Otóż jest ich wiele. Sporty ekstremalne, wspinaczka wysokogórska, praca korespondenta wojennego w rejonach konfliktów i wiele innych. Osobiście znalazłem swoje przeżycia ekstremalne w ratownictwie wodnym, gdzie wielokrotnie widziałem śmierć i starałem się jej zapobiec, lub też ratowałem się sam w warunkach zagrożenia mojego życia w środowisku wodnym. Dziś uprawiam nurkowanie swobodne w wieku już znacznie zaawansowanym, a więc stale mam okazję do refleksji nad kruchością swej egzystencji zależnej od sprawności jakiegoś zaworu czy niewielkiego błędu.
Konieczne jest zatem spojrzenie śmierci w oczy, aby się z nią oswoić i zapanować nad lękiem. Trzeba uwolnić się od egoizmu, bardziej myśleć o innych, a nie o sobie. Naturalnie nie w sensie naiwnej postawy altruistycznej, która nakazuje bezgraniczne poświęcenie się innym kosztem samego siebie. Skrajny altruizm to także przejaw egoizmu. Przywiązanie do życia to także egoizm, a nieustanny lęk przed śmiercią jest rodzajem niewoli w której z własnej woli tkwimy. Jednak nie wiemy czym jest śmierć, nie musi być ona rzeczą złą, a wręcz nie możemy wykluczyć, że jest czystym dobrem! O tym nauczał już Sokrates pisząc, że śmierć może być jedną z dwóch rzeczy: albo ostatecznym unicestwieniem, albo przejściem do innej formy życia. W pierwszym przypadku złem być nie może (jako unicestwieni nie możemy nic odczuwać); w drugim jest dobrem oznaczającym dalsze, lepsze trwanie.
Sokrates nie znał raczej teorii kwantów, gdyż musiałby wówczas przewidzieć nieskończoną liczbę stanów pośrednich pomiędzy tymi dwoma możliwościami.
Śmierć jest warunkiem życia, w związku z tym pragnąc życia, musimy zarazem akceptować śmierć. W kategorii biologicznej oznacza to, że gdyby nie istniało zjawisko śmierci , to niemożliwy byłby też rozwój życia. Jeżeli bowiem osobniki stare i zdegenerowane nie byłyby skazane na śmierć, to musiałoby dojść do degeneracji całego gatunku i jego ostatecznej zagłady. My jednak rozważamy pojęcie śmierci w wymiarze egzystencjalnym i osobowym, a więc jako warunek sensu ludzkiego istnienia. Czekające nas unicestwienie
jest przecież faktem naturalnym, przeciwko któremu możemy się buntować, ale który lepiej świadomie i bezwarunkowo zaakceptować.Ten przecież, kto z uporem walczy ze śmiercią zawsze jest skazany na bezwzględną i ostateczną klęskę.
Reasumując zatem trzeba raz jeszcze podkreślić, że prawdziwe życie nie polega na stłumieniu lęku przed śmiercią, lecz na usunięciu samej jej możliwości. W koncepcji Wittgensteina nie mamy do czynienia z akceptacją śmierci, lecz próbą jej eliminacji, natomiast powołaniem człowieka nie jest zgoda na los, lecz wieczne istnienie jako najwyższy stopień dostępnej nam doskonałości.
Cóż więc możemy powiedzieć o samobójstwie, jako ostatecznym pokierowaniu naszym własnym losem? Religia szintoistyczna nie zakazuje „ostatecznego wyjścia”. „Zgon kończy wszystko, ofiara samobójstwa staje się bóstwem wolnym od wszelkiej krytyki”. Wiara chrześcjańska zakazuje samobójstwa i tutaj Wittgenstein (sam pochodzenia żydowskiego) jest bliski temu dogmatowi głosząc, iż samobójstwo jest grzechem elementarnym. W roku 1917 pisał on:
"Jeżeli samobójstwo jest dozwolone, to wszystko jest dozwolone"
"Jeżeli coś nie jest dozwolone, to samobójstwo nie jest dozwolone" i wreszcie
"A może nawet samobójstwo nie jest samo w sobie ani dobre, ani złe."
Kwestia zakazu samobójstwa nie może być rozpatrywana w kategoriach prawnych, a wyłącznie jako dylemat etyczny. Skoro filozof ten powiada "Sam jestem swoim światem", to przecież autodestrukcja podmiotu nie jest eliminacją jakiegoś elementu świata, lecz stanowi jego ostateczne unicestwienie. Mamy więc do czynienia z winą transcedentalną czy nawet metafizyczną. Samobójstwo jednostki niszczy nie tylko jednostkę, ale cały świat, zgodnie z solipsystycznym oglądem rzeczywistości. Jest to wybór nicości przeciwko bytowi, jest więc złem absolutnym i elementarnym. Jest grzechem metafizycznym, a dopiero wtórnie etycznym.
Albert Camus twierdził, że samobójstwo jest najważniejszym problemem filozoficznym, ale widział ten akt wyłącznie w perspektywie istnienia ludzkiego, zarówno indywidualnego, jak i społecznego. Samobójstwo jednostki w tym ujęciu było uległością wobec absurdu świata tworząc jednocześnie negatywny przykład do naśladowania dla innych. Świat nie ginie wg Camusa, człowiek zabijając siebie nie jest w stanie zniszczyć wszystkiego, gdyż manifestuje jednocześnie swój sprzeciw. Odmowa dalszego istnienia to absolutne oskarżenie świata o absurdalność, samobójstwo potwierdza wielkość człowieka oraz wartości dla których warto żyć. Aby to zrozumieć zacytuję Camusa:
"Samobójca wierzy, że unicestwia wszystko i wszystko zabiera ze sobą, ale nawet z jego śmierci rodzi się wartość, dla której warto byłoby żyć." I jeszcze jeden cytat:
"Człowiek, który sam odbiera sobie życie goni za wizerunkiem własnej osoby, który sam sobie stworzył; zabijamy się tylko po to, aby istnieć. (Andre Malraux 1910-1976)"
Wbrew pozorom oba te stwierdzenia nie są ze sobą sprzeczne. Samobójstwo to totalna, negatywna manifestacja swojej osobowości, z której jednak zawsze coś pozostaje nam żywym. Camus uważa, że samobójstwo, jako protest przeciwko absurdalności świata nie ma sensu, gdyż nie jest ono skutecznym lekarstwem na przeżywany przez nas weltschmerz. Podobny wniosek można wyciągnąć z konstatacji Malraux-skoro zabijamy się aby istnieć, to przecież lepiej chyba utrzymać to istnienie w sposób świadomy i przeżywany.
W koncepcji totalnego unicestwienia jednostki i jednocześnie świata tkwi jednak fundamentalna sprzeczność. Stawia bowiem ona z jednej strony na równym poziomie samobójstwo z zabójstwem, a z drugiej przesądza o totalnym unicestwieniu jednostki i świata.
Otóż nie jest możliwe, gdyż samobójstwo nie jest zniszczeniem bytu, lecz jedynie zmianą formy istnienia polegającym na istnieniu bezosobowym i absurdalnym. Jeśli moja koncepcja świadomości kwantowej jest możliwa, to śmierć jednostki nic tu nie zmienia. Ginie oto jeden z miliardów jej żywych przejawów, który i tak musiałby przecież przestać istnieć w sposób naturalny. Samobójstwo nie ma więc żadnego znaczenia transcedentalnego i metafizycznego. Jest aktem jednostkowej manifestacji i protestu tak, jak śmierć starszego brata Wittgensteina. Kurt Wittgenstein zastrzelił się pod koniec I wojny światowej po tym, jak oddział którym dowodził odmówił wykonywania jego rozkazów. To samo, ale z zupełnie innego powodu, zrobił inny brat filozofa Hans. Ich ojciec nalegał, aby został on rekinem przemysłowym podczas, gdy był on wybitnie uzdolnionym muzykiem i kompozytorem. Hans uciekł więc do Ameryki i tam skoczył z pokładu statku do zatoki Chesapeake znikając na zawsze. Stąd może wzięły się wątpliwości i rozterki Ludwiga Wittgensteina w kwestii samobójstwa.
Moje osobiste rozterki omawiałem wstępnie w kontekście samobójczej śmierci mego pradziada Aleksandra cytując jednocześnie Sandora Maraia, Henry de Montherlanta i Paula Claudela. Motywacje ich autodestrukcji były bardzo różne, ale zawsze prowadziły do rozwiązania ostatecznego, a ze względu na wielki autorytet moralny cytowanych pisarzy i myślicieli były też drogą dla wielu naśladowców. Marai podążył drogą de Montherlanta tak, jak Thomas Creech ,tłumacz Lukrecjusza, popełnił samobójstwo wzorem swego starożytnego idola. W rękopisach tłumaczeń, które znaleziono na biurku po jego śmierci znajdował się zapis: "Notabene: muszę się powiesić po skończeniu tego komentarza."
W ten naśladowczy sposób popełniano też zbiorowe samobójstwa, z których najbardziej znana jest obrona twierdzy Masada (r. 73 n.e.), gdzie zginęło w jednym prawie czasie 960 osób, czy współcześnie Gujana (r. 1978) i sekta Jima Jonesa z 914 trupami.
Samobójcza śmierć członka rodziny jest dużym obciążeniem psychicznym dla jego potomków i rodziców. Ojciec Ludwiga Wittgensteina zmienił całkowicie swój stosunek do młodszych synów i nie zmuszał ich już do kształcenia się wbrew ich własnym zainteresowaniom. Mało tego- wycofał się z aktywnej działalności gospodarczej, sprzedał cały swój ogromny majątek, a pieniądze ulokował w amerykańskich funduszach powierniczych.
Z drugiej strony mamy niewątpliwie do czynienia z genami śmierci samobójczej. Są rodziny, gdzie skłonności do autodestrukcji są wysokie i dziedziczne. Nikt bowiem nie przeczy, że choroby psychiczne są dziedziczne, a więc działa tu po prostu biologia. Ale nie tylko. Sam fakt samobójstwa w rodzinie rodzi obawy potomnych, czy aby oni sami takich skłonności nie przejawiają, czy będą w stanie udźwignąć ciężar egzystencji i sami nie uciekną w nicość. Opisuję na moich stronach genealogicznych przypadek śmierci z samotności pradziada oraz śmierci z w wyniku nierozwiązywalnego konfliktu rodzinnego babki Izabelli. Oba samobójstwa miały miejsce w latach 20-tych XX wieku, a mimo to ich długi cień sięga do naszego pokolenia. Kusi prostotą jednorazowego załatwienia wszystkich spraw, a jednocześnie prowadzi na niebezpieczną drogę poszukiwania sposobu odejścia. Czy zbudować sobie własnoręcznie gilotynę i uciąć przy jej pomocy głowę, jak to uczynił w roku 1862 niejaki Charles Henri Coureux? A może skoczyć w nocy do morza z pokładu statku jak bohater powieści Londona Martin Eden. To samo przecież uczynił wspomniany wyżej brat Wittgensteina czy poeta amerykański Hart Crane (1899-1932), który skoczył za burtę statku do Zatoki Meksykańskiej u szczytu możliwości twórczych. Ale też prawdę mówi Cesare Pavese twierdząc, że "kto jest na tyle słaby, że myśli o samobójstwie, jest za słaby, by je popełnić."
Samobójstwa jednostek mają też wpływ na całe narody. Oto prezydent Brazylii Getulio Dornelles Vargas (1883-1954), który w wyniku rewolucji doszedł do władzy w roku 1939 i sprawował ją przez 15 lat. Ponownie został prezydentem w roku 1950, ale tym razem jego autorytarny sposób rządzenia wywołał protesty. Wezwany do dymisji prezydent zastrzelił się w swoim gabinecie. Długi pożegnalny list do narodu zakończył w ten sposób:
"Walczyłem za lud. Walczyłem przeciwko wyzyskowi Brazylii. Poświęciłem wam życie. Dziś za was umieram. Bez strachu. Żegnając się z życiem i przechodząc do historii, spokojnie stawiam krok na drodze ku wieczności."
Miliony ludzi manifestowało swoją rozpacz, ponad sto tysięcy przeszło przed trumną. Została legenda o dobrym prezydencie.
Dla naszego kraju symboliczne znaczenie ma samobójcza śmierć Stanisława Ignacego Witkiewicza w obliczu agresji niemiecko-sowieckiej we wrześniu 1939 roku. Ale Witkiewicz już wcześniej przemyśliwał o autodestrukcji. W liście do swej kochanki Czesławy Okońskiej w sierpniu 1938 roku pisał: "Pomyśl ilu okropności uniknę, jeśli zejdę w porę z tego świata. Będzie to jedyny rozsądny czyn." Po wybuchu wojny pragnął walczyć na froncie. Odmówiono mu, był za stary i stan zdrowia już nie ten. Ruszył więc na wschód uchodząc przed Niemcami. Kiedy 17 września Witkiewicz dowiedział się z radia o inwazji sowieckiej postanowił odejść. Znał bolszewików i bał się ich. Samobójstwo miało być wspólne, ale Czesława Okońska przeżyła i dała świadectwo ich ostatnich chwil.
Samobójstwo Witkacego ma swój wymiar transcedentalny-wg Romana Ingardena wynikło ono ze światopoglądu artysty i jego odczuwania życia, bytu, losu i przeznaczenia. Koncepcja historiozoficzna wywodzi z kolei to samobójstwo z porewolucyjnych lęków, niechęci do komunizmu i strachu przed Rosjanami. Mamy także koncepcję patriotyczną lansowaną przez krytyka teatralnego Konstantego Puzynę, który zakładał iż impulsem do śmierci był cios zadany w plecy walczącego z Niemcami narodu, czyli wkroczenie Rosjan. I wreszcie wymiar artystyczny tej śmierci.
Pisze Anna Micińska tak:
"Witkiewicz własne życie traktował jak stający się w czasie dramat, którego każdy fragment czy epizod reżyserował z absolutną samoświadomością i z bezkompromisową odwagą. W świecie, który nadchodził dla Witkiewicza nie było już absolutnie żadnego miejsca. Wyciągnął też z tego jedyny możliwy wniosek."
Każda z tych interpretacji, nawet ta o szaleństwie i psychozie maniakalno-depresyjnej, kryje ziarno prawdy. Ta śmierć ma też wymiar tragedii nie tylko jednostki, ale i całego narodu, który został zdradzony przez swoich przywódców i sojuszników, walczył, wykrwawiał się, by ostatecznie przegrać wojnę od początku niemożliwą do wygrania. Witkacy chciał zabrać w tą ostatnią drogę kobietę, którą kochał. Nie udało się, ona przeżyła i zmarła dopiero w roku 1975. Polska też przeżyła, odrodziła się po wojnie, choć nie całkiem wolna, ale takie były realia geopolityczne.
Najpełniej zrozumiał tą śmierć poeta-w TRAKTACIE MORALNYM Czesław Miłosz napisał:
"Wiersz mój chce bronić od rozpaczy
Tej właśnie, jaką miał Witkacy
Kiedy część prawdy widząc trafnie
Sam w swoje własne wpadł zapadnie
I w owym wrześniu, pełnym żalu,
Potężną dozą weronalu
Śmierć uznał za rzecz tak zaszczytną,
Że to co zaczął, skończył brzytwą."
Każdy ma swoją zapadnię, ale nie każdy do niej dąży, nie każdy w nią wpada. Sam Miłosz zapytany kiedyś co sądzi o śmierci i przemijaniu odrzekł krótko:"JESTEM PRZECIW."
Pora zakończyć te rozważania konkluzją, czas je podsumować. Długo szukałem jednej jasnej myśli, która zamknęłaby moje nieco chaotyczne i miejscami dość abstrakcyjne wywody. Odpowiedź znalazłem w czasie wyprawy do południowych stanów Indii w lutym 2008 roku. Wtedy właśnie przemyślałem ponownie idee śmierci przedstawione w starożytnych eposach indyjskich tj. Ramajanie i Mahabharacie (zwłaszcza Bhagawadgicie zwanej też Gitą) oraz w upaniszadach, a także rozważania na ten temat wybitnego myśliciela hinduskiego Jiddu Krishnamurtiego (1895-1986). Tam też po raz pierwszy poznałem TIRUKKURAL, świętą księgę Tamilów, która powstała dwadzieścia wieków temu, a jej mądre nauki są aktualne do dziś.
A więc przede wszystkim sansara, czyli łańcuch lub kołowrót reinkarnacji-paligenez (jest to powtórne-i zarazem kolejne-odrodzenie się), który de facto eliminuje samo pojęcie śmierci. Odchodząc odradzamy się przecież w innym wcieleniu, nasza śmierć to jednocześnie początek nowego życia. Życie to może być doskonalsze od poprzedniego, ale może też być podłą egzystencją na skutek grzechu popełnionego w poprzednim wcieleniu. W dwóch miejscach księgi II Ramajany najpierw Dasiaratha i potem Kausalja, a w księdze V Sita przypisują swój nieszczęsny los nieprawościom popełnionym w poprzedniej egzystencji. Gita z kolei mówi nam przede wszystkim jak żyć, jak osiągnąć zbawienie poprzez uwolnienie się od sansary, a nie uczy jak umierać.
Gita jest dla Hindusów czymś w rodzaju Biblii, wielu wykształconych ludzi zna ją na pamięć. Liczne są komentarze do tego działa. W r. 833 król Awantiwarman kazał sobie przeczytać Gitę od początku do końca czując zbliżającą się śmierć, po czym "myśląc o niebie Wisznu" spokojnie oddał ducha. A więc księga ta wskazuje także mahaprasthanę, czyli "wielką podróż", co oznacza odejście w zaświaty.
Wiara, że uczynki popełniane za życia powodują odradzanie się w nowej egzystencji pojawiła się po raz pierwszy w upaniszadach, a więc ponad 700 lat p.n.e. Wiąże się ona z pojęciem karmana, czyli losu wynikającego z własnych uczynków człowieka. Dopóki jednostka wytwarza karman, od którego się nie może uwolnić, dopóty jest zmuszona żyć na tym świecie. Karman czyni ludzi niewolnikami życia na ziemi, przykuwa ich do sansary tj. do nieustannego strumienia dziejów na tym świecie, nie dając nigdy odpoczynku. Odradzamy się raz, jako bogowie, a innym razem jako nędzarze, w postaci zwierzęcia lub owada, a w przerwach między kolejnymi wcieleniami przebywamy w niebie lub w piekle. Już w Rygwedzie człowiek odczuwał swoją śmiertelność jako nieszczęście i nie wierzył, że jego krótkie, zmienne życie z przemijającymi radościami może stanowić prawdziwą egzystencję. Karman przyczepiał się do atmana tj. duszy indywidualnej. Po śmierci składniki duchowe i fizyczne jednostki wracają do przyrody-oko idzie do słońca, oddech do wiatru itd., ale nie przestają one istnieć i po pewnym czasie wywołują odrodzenie się w zależności od sumy dokonanych uczynków. Uwolnić się od karmana i zapewnić duszy wieczny spokój pomóc może zbawiająca człowieka świadomość jedności własnej duszy z duszą wszechświata, czyli atmana z Brahmą.
Jeśli nazwę Brahmę świadomością kwantową, a duszę jej przejawem, to zbliżę się bardzo do tych starożytnych wierzeń wynikających z głębokiego zrozumienia tak materialnego, jak i duchowego aspektu świata. Karman natomiast pojmuję, jako możliwość przejścia życia z jednego stanu kwantowego w inny. Zbaczam jednak z głównego nurtu tych rozważań na manowce powodowany wieloletnią fascynacją filozofią indyjską. Wracam więc do rozważań o śmierci wypowiedzianych przez wielkiego Mistrza Krishnamurtiego.
30 marca 1984 roku w "Rozmowach z samym sobą" zadał sobie pytanie dlaczego ludzie umierają w takiej nędzy, poniżeniu, z powodu chorób, starzy, nieszczęśliwi, zgrzybiali, pokurczeni, wstrętni. Konkluduje dalej, że nie umiemy umierać z godnością, z prostotą, z uśmiechem. Także same ceremonie pogrzebowe są w naszej kulturze ponure i odstręczające, a złożenie ciała w ziemi na pastwę robaków obrzydliwe. Krishnamurti opisuje pogrzeb hinduistyczny odbyty w Kaliforni, gdzie wówczas mieszkał:
"Najstarszy syn, nagi do pasa, niósł dzban z terakoty, w którym płonął ogień. Dwóch mężczyzn niosło jego zmarlego ojca, przykrytego białą płachtą. Wszyscy śpiewali. Nieśli ojca na plażę, gdzie przygotowano już duży stos drewna. Ułożyli ciało na jego szczycie i wzniecili ogień. Wszystko było tak naturalne, tak niezwykle proste. Nie było kwiatów, nie było karawanu, nie było czarnych powozów zaprzężonych w czarne konie. Wszystko było spokojne i dostojne."
A więc ceremonie pogrzebowe powinny być proste i ograniczone w czasie, a sam pogrzeb dokonany przez ogień. Samego pojęcia śmierci należy nauczać już w szkołach tak, jak uczy się dzieci matematyki, pisania i czytania. W ten sam sposób trzeba nauczać wielkiego dostojeństwa śmierci traktowanej nie jako straszne nieszczęście, któremu ewentualnie trzeba stawić czoło, lecz jako coś, co przynależy do codzienności tak, jak przyglądanie się błękitowi nieba czy konikowi polnemu siedzącemu na liściu. Dzieci wszystko chłoną, są niesłychanie ciekawe. Jeśli objaśni się im naturę śmierci bez cienia strachu, to wówczas zrozumieją-nie jako starcy-że życie i umieranie jest jednością.
Pędzimy przed siebie, marnujemy życie na ustawiczne konflikty, pozorne nieszczęścia, zabawy, przyjemności, picie, palenie i na pracę, często znienawidzoną i zajmującą nam zbyt wiele czasu. A pod koniec życia stajemy nagle twarzą w twarz ze zjawiskiem zwanym śmiercią i jesteśmy nim przerażeni, nie rozumiemy i nie akceptujemy go. Dziecku kierującemu się ciekawością można pomóc zrozumieć śmierć wyjaśniając, że nie jest to po prostu wyniszczenie ciała przez choroby, podeszły wiek, czy nagły wypadek, lecz że każdego dnia wraz z jego końcem kończy się nasze życie. Uczy dalej Krishnamurti:
"Nie ma zmartwychwstania-jest to przesąd, dogmat. Wszystko na tej przepięknej ziemi żyje, umiera, rodzi sie i odchodzi. By uchwycić ten całościowy proces trzeba rozumu."
Rozumu, ale nie wynikającego z nabytej wiedzy i intelektu, a raczej z intucji i asertywności. Dziecko nauczone właściwego rozumienia zjawiska śmierci dorastając nigdy nie będzie się lękać końca. Śmierć bowiem jest czymś nieuchronnym, z czym wszyscy będziemy musieli stanąć twarzą w twarz. Nie ma ona nic wspólnego ze łzami, samotnością, rozdzieleniem z bliskimi. Nie jest czymś przerażającym, czymś czego należałoby uniknąć, co należałoby odsuwać od siebie. Jest raczej czymś, z czym trzeba obcować każdego dnia. Z takiego rozumienia śmierci rodzi się poczucie nieskończoności.
W tych prostych słowach Krishnamurti zawarł więc wszystko, także to o czym uczy nas Wittgenstein. Życie to nieskończona, bezczasowa teraźniejszość. Śmierć nie jest zdarzeniem w życiu, ale trzeba jej się uczyć. Myśl Wschodu spotkała się w tym punkcie z myślą Zachodu i okazała się być z nią tożsama w kwestii tak fundamentalnej jak śmierć i przemijanie. Nic więcej dodać już nie można.