STRONA DZIEWIĄTA ( str.260-263 oryginału)gdzie członkowie ekspedycji karczują pierwotną puszczę, a jeden z żołnierzy ginie rozszarpany przez niedźwiedzia. Najstarszy z kolejarzy Gniewiński-zapada na tyfus.
Nareszcie nasi wrócili z lasów będąc w drodze 6 dni, lecz zdziwiłem się, że nie widzę Doktora i Gniewińskiego. Nareszcie Ostrowski powiada, że żyli w lesie przeszło półtora miesiąca, gdzie było masa zwierzy drapieżnych, a głównie niedźwiedzi i panter[1], chociaż te ostatnie rzadko kiedy rzucają się na ludzi. Co się zaś tyczy niedźwiedzi, to bardzo często chińczycy padają ofiarą ich strasznych szponów i taki też był wypadek nieszczęsny z naszą partią.
Jednego dnia poszło dwóch naszych żołnierzy z kosami, aby nakosić trawy dla koni w lesie. Las to odwieczny, gdzie siekiera od czasu stworzenia nie tknęła olbrzymich cedrów, włoskich orzechów i jodeł, a przeważnie to cedry dochodzą do bajecznej wysokości i grubości. Czterech ludzi wziąwszy się za ręce z trudem mogą opasać jego pień gruby.
Te olbrzymy 300-400 letnie w końcu obala na ziemię silna burza i wiatr, a takich gnijących drzew w tych dziewiczych lasach leży bardzo dużo. Naszych dwóch żołnierzy napotkali na swej drodze takie obalone drzewo nie chcąc go obchodzić zaczęli się na nie wspinać. Pierwszy przełazi okrakiem przez kłodę, ledwie postawił nogę, a tu z pod kłody z błyskawiczną szybkością wyskakuje kolosalnych rozmiarów czarny niedźwiedź, wspiął się na tylne łapy i opadł przednimi łapami z głośnym rykiem na nieszczęśliwego żołnierza.
Ten z okrzykiem przerażenia upadł nakryty całkowicie ciałem groźnego zwierza wydając przeraźliwe jęki, szamocząc się i wydobywając ostatnie siły, aby się wyrwać ze strasznych pazurów. Niedźwiedź zaczął szarpać szponami głowę, krew trysnęła, ten zaś nieustając z wściekłością i rykiem zaczął zdzierać skórę z głowy i rozrywał twarz.
Widząc to drugi żołnierz przerażony zaczął uciekać lecz za parę chwil ochłonął, żal mu się zrobiło kolegi ściskając w ręku kosę rzucił się na potwora. Jego kolega już nie wydawał głosu, chociaż niedźwiedź stał na nim i szarpał przednimi łapami. Zobaczywszy drugiego człowieka zgłupiał, wlepił ślipia zdziwione na śmiałka, lecz ten długo nie myśląc machnął kosą po łbie, aż trzonek pękł od uderzenia. I oto szczególny i niespotykany przypadek-trafia zwierza prosto w nos, najczulsze miejsce każdego czworonoga. Ten rycząc okropnie zaczął trząść łbem i w olbrzymich susach popędził w głąb lasu.
Żołnierz zabrał swego leżącego bez życia i broczącego krwią kolegę na barki i popędził ile miał sił nogach pod tym ciężarem do obozu do którego było ze 2 wiorsty. Wszyscy się przerazili mając przed sobą okropny widok taszczącego na plecach zakrwawionego żołnierza. Rannym zajął się Doktor, okazało się że jeszcze żył, ale miał całkowicie oskalpowaną czaszkę, nos wyrwany, oczy wypłynęły, dolna szczęka pogruchotana, jednym słowem głowa była bezkształtną masą.
Prawe biodro rozerwane, ręce strasznie pokaleczone. Doktor zrobił opatrunek, ale na próżno, biedak nie odzyskał przytomności i w nocy, nad ranem wyzionął ducha.
Smutny to był epizod, garstka chrześcijan rzucona gdzieś w dzikim kraju, w głuchym i dziewiczym lesie, gdzie na kilkaset wiorst pustka oprócz dzikich zwierząt i hunchuzów. Z chatki wynoszą prostą, naprędce zbitą trumnę na której wieku węglem wyrysowano czarny krzyż, a w tej trumnie ofiara dzikiego zwierza. Za trumną z odkrytymi głowami postępowała garstka ludzi, a każdy ma ból w sercu że to mogło każdego z nas spotkać. Następnie kilka kroków od chaty wykopano dół, do którego opuścili zwłoki młodego żołnierza, daleko od swoich najdroższych, bez obrządku duchownego i krewnych. Biedak miał ojca, matkę, brata i dwie siostry. Z dwóch kawałków okrąglaków zrobili mu krzyż na tę mogiłę i teraz pierwszy krzyż w dzikiej i głuchej tajdze rozpościera swe ramiona.
Tego samego dnia zachorował Gniewiński na tyfus brzuszny, i tegoż dnia umyślny posłaniec--chiński żołnierz-dostarczył pismo od Webera, aby wszyscy natychmiast opuścili tajgę i powrócili do Giryna. Ale Gniewiński miał 40 stopni gorączki, zupełnie nieprzytomny, a do tego człowiek już niemłody skutkiem czego serce miał zbyt słabe, aby udać się w podróż. Doktor zdecydował, że on z chorym Gniewińskim zostanie w lesie z kilkoma ruskimi żołnierzami, a pozostali wyjechali do Giryna. Kiedy piszę te słowa nie wiemy czy żyją i czy wytrzymał biedak groźną chorobę.
A szkoda byłoby człowieka bo żona z 5-cioma dziećmi została w Warszawie. Te wszystkie wypadki nas przygnębiły, przytem straszna tęsknota za krajem i za ukochanymi pozostawionymi daleko. Wszyscy chodzimy jak struci i każdy myśli w duchu, czy aby nie lepiej plunąć na ową Mandżurię i wrócić do domu.
[1]-nie wiadomo dokładnie o jakim gatunku dzikiego kota pisze Aleksander. Raczej nie mógł to być tygrys chiński (Panthera tigris amoyensis). Prędzej irbis (Panthera uncia), ale ten gatunek żyje głównie w górach. Niemniej jego zasięg występowania dochodził w XIX wieku aż do jeziora Bajkał, a więc w okolicach Bodune mógł bytować.